piątek, 29 czerwca 2018

Niekończąca się opowieść.

Moja Mama, jak co roku, wyprawia Tacie i sobie imieniny. Jak usłużna córka niezmotoryzowanych rodziców, którzy lato (oraz przypadające wówczas imieniny) spędzają poza Krakowem, 3 km od najbliższego sklepu, pytam: "Mama, to może ja Ci coś przywiozę samochodem na tę imprezę?"
"Nie, nie, nic nie potrzeba, mam, dam sobie radę"
Po chwili "chyba żeby..." i urywa
(lecz róg trzyma)
"No co?"

"Niee, nic"
"Gadaj"
"Nie, nie"
"MAMO"
"No to ciasto. Tak do 100 zł- ale koniecznie z tej cukierni. I takie bardziej tortowe- nie jakieś pospolite serniki."
"Ciasto- i coś jeszcze?"
"Kilo marchwi"
Jaki moja matka ma pomysł na zapodanie gościom w ramach imienin ciasta ORAZ kilograma surowej marchwi- wolę nie wnikać. Czasem lepiej po prostu nie wiedzieć.
Obleciałam trzy cukiernie z tych, co chciała, kupiłam cztery wielkie kawały ciasta, takie jak pożądała, wydałam 70 zł. Melduję jej, co kupiłam, cała dumna.
"Ojej, ale ja chciałam za 100 złotych, mówiłam Ci"
"No a ja wydałam mniej, a to jest dużo ciasta"
"Eee- jak za 70 złotych, to jakie to może być dużo, mało będzie"
"A ile osób masz w gościach?"
"Osiem"
"Mamo, to przecież jest kupę ciasta na głowę- wielkości trzech dużych wuzetek"
"No i co to jest tyle ciasta?! Ty nie wiesz! To są starzy ludzie! Oni jedzą dużo ciasta!"
Przełknęłam uwagę, że wpędzi towarzystwo w śpiączkę cukrzycową (skoro starzy ludzie) i mówię- "Ale to im trzy takie kawały nie starczą?"
Mama "Nie wiem- a jak poproszą o czwarty?"
Znowu starannie zmilczałąm, że nawet o drugi nie poproszą przy tej ilości innego jedzenia, jakie Mama szykuje (woziłam, to wiem) i mruczę: "To powiesz, że się skończyło"

"CO TAKIEGO??? Jak to- skończyło się? U MNIE? Na imieninach?"

niedziela, 8 lutego 2015

Dobre miejsca.

Każdy je ma. Okruchy przeszłości. Drobne uchyłki w czasoprzestrzeni; jak kieszenie, wszywane niegdyś przez dobrych krawców po wewnętrznej stronie płaszcza, między podszewkę a watolinę- nie przywiązujemy wagi do ich starannie ukrytej, dyskretnej obecności dopóki, gdy pojawi się taka potrzeba, nie podsuną usłużnie skrywanej tam bezpiecznie od tygodni chusteczki do nosa, nie skasowanego wciąż biletu tramwajowego, albo garści drobnych w kwocie, której akurat nam zabrakło.
To nigdy nie jest nic wielkiego. Żadnych Punktów Zwrotnych. Dni, Po Których Już Nic Nie Było Takie Samo. Przełomów. Ślubów. Pogrzebów. Narodzin. Zdanych egzaminów. Albo niezdanych. Wyników badań. Tytułów. Nagród. Nic z tych rzeczy- to zawsze są pojedyncze, kolorowe szybki. Nigdy cały witraż.
Ostatnio w sklepie, w którym zawsze kupuję kawę, ekspedientka poczęstowała mnie landrynką z małego, metalowego pudełka. Wzięłam cukierka do ust- i natychmiast stanęła mi przed oczami prababcia, jak wyciąga z szafy metalowe pudełko po przedwojennej chałwie i częstuje mnie landrynką. Taką odpustową, kolorową landrynką o wrzecionowatym kształcie i chropowatej powierzchni. „O mój Boże”- wyrywa mi się –„odpustowa landrynka”. I widzę, jak ładną twarz ekspedientki natychmiast rozjaśnia jeszcze ładniejszy, porozumiewawczy uśmiech. I wiem, że tą landrynkową identyfikacją natrafiłam na jej Dobre Miejsce, które przez przypadek okazało się też być moim Miejscem- trochę takim samym, a trochę zupełnie innym.  I że w związku z tym dzisiaj obydwie będziemy miały dobry dzień.
Bo właśnie do tego służą Dobre Miejsca.
Mam koło pięciu lat. Siadam obok prababci w jej ulubionym miejscu, na wąskiej, drewnianej ławeczce, opartej o ścianę starej stodoły. Jest już jesień- ale o ile tylko świeci słońce, w tym miejscu opiera się pod takim jakimś kątem, że nagrzewa deski pod plecami i kiedy się usiądzie, oprze i zamknie oczy można uwierzyć, ze to dopiero początek lata. Więc opieram plecy o pełne sęków deski i zamykam oczy.
Mam chyba piętnaście lat. Siedzimy z Baśką i Piotrkiem na łące w Wiśniowej i napychamy się bez opamiętania czereśniami, które ktoś (może Piotrek?) przywlókł tutaj w celu konsumpcji. Potem popiję te czereśnie wodą z pobliskiego strumyka i pochoruję się na żołądek tak okropnie, że będę leżeć przez tydzień w łóżku z gorączką tak wysoką, że do tej pory pamiętam majaki, które wtedy miałam. Ale to będzie potem- teraz są wakacje, czereśnie (kto wie, czy nie kradzione) i zapach rosnących wszędzie dookoła, niezliczonych miodunek, nad którymi uganiają się pszczoły.
Zeszłoroczny październik. Niedawno przeprowadziliśmy się z Jednostką Zakontraktowaną do zupełnie nowego mieszkania. Wychodzę na balkon. Widok jest, a jakże. Panorama, zabytki, górą niebo, dołem ludzie liście palą po ogrodach. Siadam na ustawionym pod ścianą, wiklinowym fotelu, żeby się przez krótką (bo to już późna jesień i chłodno) chwilę ponapawać trafnością naszego zakupu. I nagle czuję znajome, chropawe ciepło ściany pod moimi plecami. I prawie pachnie pełnymi sęków deskami stodoły i mydłem prababci. Więc opieram plecy o chropawą ścianę balkonu mojego nowego mieszkania i zamykam oczy.
Mam jakieś dziewiętnaście lat. Opalone na niezdrowy obecnie brąz, tak ciemny, ze aż czarny, stoimy z moją przyjaciółką od zawsze, Anią, na balkonie domu jej ciotek w Zębie i gapimy się na góry, wyżerając prosto z blachy ciasto drożdżowe ze śliwkami, które upiekła jej mama. Bo mama Ani robi, jak powszechnie wiadomo, najlepsze ciasto drożdżowe ze śliwkami- lepsze nawet niż moja mama, której specjalnością są biszkopt, ucierane z owocami, oraz szarlotka na kruchym cieście. Ciasto jest ciepłe i pochorujemy się obydwie na żołądek tak okropnie, że będziemy się całą noc mijać w drodze do i z łazienki, a następny dzień przeżyjemy o czerstwym chlebie bez masła i gorzkiej herbacie. Ale to będzie potem- teraz są wakacje, ciepłe ciasto ze śliwkami i zapach leżącego wszędzie, świeżo skoszonego siana.  
Mam ze siedem lat. Siedzę u moich pradziadków w kuchni, służącej im zarazem za salon, jadalnię i sypialnię. Pradziadek je swoje ukochane danie- twaróg ugniatany ze śmietaną, cukrem i świeżą miętą. Wiem, ze kiedy rozprawi się z twarogiem, wyjmie z drewnianej skrzynki, która zawsze stoi w kącie pod stołem jedną z książek i zacznie czytać na głos. A właściwie na głosy, bo pradziadek ma jakiś niewiarygodny talent ożywiania każdej postaci, która kiedykolwiek zaludniała pożółkłe, pozaginane na rogach kartki czytanych przez niego na głos książek. A prababcia wyciąga z szafy metalowe pudełko po przedwojennej chałwie i częstuje mnie landrynką. Taką odpustową, kolorową landrynką...






piątek, 7 lutego 2014

Człowiek niezastąpiony.

Niedobrym miesiącem jest dla mojej rodziny luty. Osobliwie sam jego początek. Wiele lat temu to właśnie 2 lutego zginął w wypadku kolejowym mój wujek który, z racji wieku, usposobienia i relacji ze mną był dla mnie bardziej moim starszym bratem, niż bratem mojej mamy. Niedługo po nim, także 2 lutego, zmarł mój dziadek- jedyny, jakiego kiedykolwiek dane mi było poznać (drugi osierocił mojego tatę na długo przed tym, jak się urodziłam). Więc początek lutego to czas świeczek, zapalanych na grobach tych, którzy już nigdy nie wrócą.
W tym roku 1 lutego zabrał mojego ukochanego lekarza, Pana Doktora Tomasza Homę. Człowieka wielkiej wiedzy i jeszcze większego serca, ogromnej kultury osobistej, z niewyczerpanymi pokładami cierpliwości dla pacjentek, wśród których przez prawie siedemnaście lat byłam i ja. Być może to ciężka choroba, z którą zmagał się od lat i która w końcu go pokonała dały mu tę dobroć i wyrozumiałość, z jaką podchodził do każdej ze swoich podopiecznych. O niewielu lekarzach dzisiaj można powiedzieć, ze medycyna jest ich powołaniem i służbą, a nie intratnym zawodem- on był właśnie taką osobą.
Mówi się, ze nie ma ludzi niezastąpionych. Patrzę w kalendarz, na datę swojej kolejnej wizyty, której już nigdy nie odbędę. I wiem, że to nieprawda.

Będzie mi Pana bardzo brakowało, Panie Doktorze.

środa, 25 grudnia 2013

Wszystko, co kocham.

Święta. Mocno zrytualizowany, kosztujący energię, zdrowie i pieniądze czas wielkich zakupów (oblężone sklepy nie wyglądają tak przez przypadek). Sprzątania (włączywszy w to doroczny konkurs trzepania dywanów, czyli wygrywa ten, kto najgłośniej wytrzepie). Gotowania Dwunastu Tradycyjnych Potraw, z Których Żadnej Nie Może Zabraknąć na Wigilijnym Stole (i co najmniej pięć z których tuż po Świętach wyląduje w kuble, bo każdy żołądek ludzki ma jednak jakąś swoją docelową objętość). Rozpaczliwego wybierania prezentów spośród coraz bardziej przebranego asortymentu rzeczy, potencjalnie nadających się na prezent i będących trochę bardziej oryginalnym podarunkiem, niż para skarpet. Wysyłania tego samego, narodzonego w stajence częstochowskiej wierszydła o pastuszkach, bydełku, skrzydełkach, gwiazdce oraz dziecku do całej listy kontaktów z telefonu (włączając w to fryzjera, nie widzianego od siedmiu lat dentystę oraz pana od piecyka). A potem suszenia zębów do cioci Stasi, za którą nie przepadamy i wuja Kazia, który ciocię Stasię zdradza od lat, o czym wiedzą wszyscy oprócz cioci Stasi, czemu się nikt specjalnie nie dziwi (bo wszyscy przecież znają ciocię Stasię), ale o czym nie wypada przecież rozmawiać ani przy Wigilijnym Stole, ani w ogóle. Zachwycania się dzieckiem kuzynów, które w cichości ducha uważamy za kolejne wcielenie samego antychrysta i które najchętniej cichaczem zamknęlibyśmy w piwnicy sąsiadów aż do Trzech Króli (to z obawy przed bardziej radykalnymi rozwiązaniami problemu, za które moglibyśmy pójść siedzieć na długie lata). Wysłuchiwania corocznej gawędy ojca na temat zalet odbywania obowiązkowej służby wojskowej przez każdego młodego mężczyznę co, jak wiadomo, kształtuje mu charakter (o tym, w jakim kierunku kształtowanie to się odbywa, źródła- oraz napojony kompotem z suszu ojciec- milczą zgodnie). I tak dalej, i tak dalej- każdy niechaj dopisze do tej listy to, co mu się ze Świętami jeszcze kojarzy autopsyjnie.

A skoro już każdy ową listę sporządził (co nie przyszło mu z wielkim trudem, bo wszak jest Boże Narodzenie i wszystkie rytuały wszyscy mamy utrwalone na świeżutko) - niechaj zada sobie trud i wyobrazi sobie czas Świąt bez tego wszystkiego. Dosłownie- wszystkiego. Oraz wszystkich. Święta bez choinki, kolęd, karpia, barszczu. Święta bez życzeń od przyjaciół i dla bliskich. I jak? 

Amerykanie, których co do zasady uważam za nację głupią i prymitywną (czyli zupełnie, jak Polaków- tylko inaczej) mają Święto Dziękczynienia. Którego istotnym elementem jest dziękowanie za to, co się uważa za wartości w swoim życiu dodane. Pozytywne. Bez których żyłoby się zdecydowanie gorzej. Trudniej. Smutniej. Nudniej. I to, jak się nad tym zastanowić, ma sens. Ponieważ absolutnie każdy ma (albo chociaż miał) w swoim życiu kogoś, bez kogo byłoby gorzej, trudniej, smutniej, nudniej. Przy kim lżej się oddycha. Z kim możemy się nie widzieć i nie słyszeć latami, ale pomaga sama świadomość, że jak już będzie zupełnie niedobrze, to możemy chwycić za słuchawkę i ten ktoś tam, po drugiej stronie tej słuchawki, po prostu będzie. Bez kogo nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy dziś.

Dane mi było spotkać nieco takich osób (czy dużo, to rzecz bardzo względna) bez których byłabym dzisiaj zupełnie kim innym. Kiedy było zupełnie źle (a kilka razy w życiu bywało bardzo różnie), z rozmaitych stron, często zupełnie nieoczekiwanych, wyciągały się do mnie ręce, gotowe bezinteresownie potrzymać, podeprzeć, kiedy trzeba- potrząsnąć, albo zwyczajnie, po ludzku- przytulić. O Mamie nie napiszę nic, bo jest dla mnie rzeczą zrozumiałą samą przez się, ze dla większości populacji Mama jest osobą na świecie najważniejszą (chociaż mojej mam trochę za złe, że się nie postarała, jak trzeba i że w spadku genetycznym nie dostał mi się jej kolor oczu, tylko ojca). Ale wydarzyła się też Ania, dzięki której mam dzisiaj przeponę z żelaza (i vice versa) i z którą nadal rozumiem się bez słów. Ewa, której optymizmowi nie do zdarcia zawdzięczam przeflancowanie swojego spojrzenia na życie i podejścia do spraw. Janek, motywujący mnie do zorganizowanych działań twórczych wtedy, kiedy potrzeba zewnętrzna nie spotyka się we mnie z motywacją odśrodkową. Dorota, która (jak wszystkie w pracy wiemy) jest paskudną francą, ale która ma serce wielkie jak ocean i naprawdę pożyteczny nawyk walenia prawdy prosto w twarz (a poza tym może i franca, ale Nasza Franca- wiecie, jak jest). Wojtek, już dwa razy bez zmrużenia oka przyjmujący na klatę ogrom mojego przerażenia i bezradności. I jeszcze wiele innych. Za obecność każdej z tych osób w moim życiu jestem głęboko wdzięczna i każdej z tych osób co rok, każdego roku, aż do tego ostatniego, będę życzyć Wesołych Świąt. Ze świadomością, że prędzej czy później przyjdzie taki rok, w którym pojawią się puste miejsca na mojej liście kontaktów, przy moim stole i w moim sercu. Z nadzieją, ze taki rok nadejdzie jak najpóźniej. I z wdzięcznością, że w tegoroczne Święta rachunek wciąż jeszcze mi się zgodził.

Namawiam wszystkich, także tych udręczonych corocznym, świątecznym rytuałem, ciocią Stasią, wujem Kaziem i dzieciątkiem kuzynów, żeby zrobili taki okołoświąteczny rachunek. Z towarzyszącą mu wizualizacją czasu, mam nadzieję, że dla każdego jak najbardziej przyszłego, kiedy rachunek wykaże bilans ujemny. A potem do tego, żeby powiedzieli komuś o tym, jak to dobrze móc mu w tym roku życzyć Wesołych Świąt.


sobota, 14 grudnia 2013

Tęskniąc za słońcem....


piątek, 11 października 2013

Michalik locuta, causa...

...no właśnie non finita. Nijak. Choćby Jego Świątobliwa Eminencja zmieniła sobie pierwsze imię z "Józef" na "Lapsus" i ogłosiła to w mediach publicznych. 
I mogą rozmaici obrońcy kościelnych autorytetów teraz tłumaczyć, jak wczoraj rano Pan Piotr Semka w Tok FM, że przecież nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało, bo się arcybiskup przejęzyczył, pędząc korytarzem na posiedzenie Episkopatu i parę godzin później za ten lapsus przeprosił. Co w sposób naturalny każe postawić pytanie o to, czy każda osoba publiczna może tak ot- palnąć politycznie niepoprawną głupotę (na przykład, że "prostytutki przecież zgwałcić nie można" albo, że "na pokładzie jednak był trotyl"), a potem przeprosić i powiedzieć, że to takie przejęzyczenie, bo mówiąc to, miała na myśli coś zgoła innego ( a co- to już sobie, drogi słuchaczu/czytelniku wypełnij wielokropek treścią tak, żeby Ci z tym było dobrze, błogo i politycznie poprawnie)?
To może ja sobie sama odpowiem na tak postawione pytanie znad dzisiejszego kubka kawy- nie, nie może. Jeżeli stawia się w pozycji autorytetu moralnego, który ma pokazywać ludziom, co jest dobre, a co złe- z pozycji kobiety, jednej z tych, którym od lat mówi się, jak mają dysponować swoim ciałem, że mają obowiązek urodzić i wychować każde dziecko, nawet głęboko upośledzone odpowiadam- tak. Wymaga Pan, Panie Arcybiskupie, ode mnie- proszę zacząć też wymagać od siebie. Na początek trzymania języka za zębami, kiedy nie ma się nic mądrego do powiedzenia.

wtorek, 16 października 2012

Zmarli Umieją Tańczyć.

Wyszło na to, że w tym roku piszę wtedy, kiedy o kogoś lub coś zubożeję. Czas to zmienić. Bo od wczoraj jestem bogatsza o dwie godziny obcowania z muzyką przez największe możliwe M.

Nie ma czcionki wystarczająco wielkiej aby opisać, jak wspaniały koncert dali wieczorem 15 października roku pańskiego 2012 r.w Sali Kongresowej w Warszawie Lisa Gerard i Brendan Perry. I nie ma tyle siły w rękach, żeby wyklaskać cały zachwyt i całą wdzięczność za dwie niesamowite godziny.

Chociaż muszę to uczciwie oddać publiczności (czyli także i sobie) że zrobiła wszystko, żeby sobie te ręce od klaskania do krwi poobdzierać. Pierwszy raz dane mi było być na koncercie, na którym aplauz milkł wyłącznie w momencie, kiedy rozbrzmiewały pierwsze dźwięki utworu i to wyłącznie po to, żeby z podwójną mocą wybuchnąć natychmiast po tym, jak wybrzmiał ostatni akord. Ale jak milkł! Pośpiesznie dławiony, w powszechnej panice, że jakaś nuta umknie, że się jakiś dźwięk zagłuszy.

Że Lisa ma taki głos, który strąca z nieba anioły w locie, wiadomo było od dawna. Robiła z nami, co chciała. Od pierwszego pomruku miała nas owiniętych dookoła małego palca, ile nas tam siedziało w nabitej po brzegi Sali Kongresowej. Ale Brendan!

Ten Brendan, za którym nigdy aż tak, jak za Lisą, nie przepadałam. Już się po pierwszych koncertach aktualnej trasy wydawało, że głos mu się zestarzał i wolno podąża w ślad za włosami. A tymczasem wyszedł na scenę i tak zaśpiewał, że wprawił w drżenie reflektory, konstrukcje nośną ścian i nasze serca.

Każdy z dziewiętnastu utworów był zaśpiewany wspaniale. I to niezależnie od faktu, że mogli oboje wyjść i zaśpiewać czastuszki- i też by nas na kolana rzucili. Ale The Host of Seraphim- Boże! Idę o zakład, że niejedna osoba na sali zapragnęła stracić słuch, żeby nie musieć już potem niczego słuchać- bo i po co. Song to the Siren dobrze, że nie zabrzmiało w mieście portowym- boby te syreny przypłynęły posłuchać. Nawet, jeśli tak naprawdę nie istnieją. A Rising of the Moon zostawiło nas z opadniętymi szczękami- bo przecież to się nie mogło wydarzyć naprawdę, ludzka krtań nie jest tak zbudowana, żeby to zaśpiewać.

Być może rzeczywiście Zmarli Umieją Tańczyć- ale tylko wtedy, kiedy do tańca zagra im Dead Can Dance.

niedziela, 14 października 2012

Zmiana na gorsze.

Mówi się, że wraz z upływającym czasem powinniśmy krzepnąć, oswajać się z tym, że wszystko bezustannie się zmienia. Także na gorsze.

Guzik prawda.

Kiedy byłam dużo młodsza, odszedł mój dziadek. Mój wujek. Wreszcie moja babcia. Oswoiłam tę zmianę stosunkowo szybko. Minął jakiś czas, przychodzą kolejne wiadomości o tym, że ktoś bliższy lub dalszy odszedł na dobre i już nigdy nie wróci. I zastają mnie jakąś taką coraz bardziej... nieprzygotowaną. Niepogodzoną z tym, że świat będzie się toczył dalej, ale już bez tej czy innej osoby.

Że TOK FM będzie nadawał nadal. Ale na Komentarze po 10 już nigdy nie zaprosi Pani Ania Laszuk, której właśnie zabrakło.

środa, 1 lutego 2012

Ktoś tutaj był i był...

Przez lata Kraków przyzwyczaił się do cichej obecności Naszej Noblistki. Skromnej, eleganckiej kobiety o niebywałym darze zaklinania rzeczywistości w wierszach. Słowa były na każde Jej skinienie, zdania naginały się do Jej woli i posłusznie układały w takie trafne, takie prawdziwe wersy na śnieżnobiałych kartkach. I tyle jeszcze było do opowiedzenia, do opisania!

Nie będzie już więcej wierszy. Słowa, wersy pozostały samotne, osierocone i zapomniane. Jak Kot w Pustym Mieszkaniu.



"Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.

I żadnych skoków pisków na początek."

Umrzeć- tego się nie robi wierszom...

czwartek, 26 stycznia 2012

ACTA sunt servanda

Jak było do przewidzenia, pomimo protestów internautów, organizacji pozarządowych, niektórych posłów i partii politycznych, autorytetów oraz Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych, Ambasador Polski w Japonii podpisała ACTA. Jeszcze w poniedziałek rano w Tok Fm minister Boni krytykował tekst umowy i zapewniał, że co najmniej przez dwa tygodnie i bez konsultacji społecznych o podpisaniu takiego dokumentu nie może być mowy, a wychodził ze studia prosto do Premiera, z którym był umówiony na rozmowę o tym, dlaczego Polska nie powinna ACTA podpisywać. Po czym wyszedł od Premiera z prostym przekazem- Polska ACTA podpisze, bo ACTA są dla Polski dobre (oczywiście to ogólne twierdzenie nie zostało do tej pory poparte żadnym konkretem), niczego w polskim prawie przecież nie zmieni (w prawie materialnym może nie, w procedurach natomiast...), a poza tym Polska wyszłaby na niepoważnego głupka, gdyby tak naopowiadała, że podpisze, a potem nie podpisała (a myślałam, że Polska wyszła na niepoważnego głupka, kiedy polski europoseł sprawozdawca publicznie przyznał że nie wiedział, na co głosował, ale głosował, bo koledzy mu powiedzieli, że to dobra ustawa jest; że zacytuję panią profesor Ewę Łętowską- „O Boże!”). Oraz, że OCZYWIŚCIE zostaną przeprowadzone szerokie konsultacje społeczne z kochanym elektoratem- zaraz po tym, jak już ACTA podpiszemy. Jak mawia jedna moja znajoma do męża- „Tak, Dudusiu, oczywiście przedyskutujemy konieczność zakupu nowej pralki, zaraz po tym, jak ją już nam skończą montować bo wiesz, za godzinkę ją przywiozą, dwa dni temu kupiłam.” Ale wyżej wymieniony Duduś (ani też nikt, kto zna Dudusia lub/oraz jego małżonkę) nie ma żadnych wątpliwości, jaki jest rozkład sił w tym związku i co jemu, Dudusiowi, wolno (głównie palić- ale jednego papieroska i tylko na balkonie). Tymczasem elektorat PO mógł mieć jakieś, oparte na przykład o Konstytucję, złudzenia, że to jednak on decyduje.
                I to w sprawach siebie dotyczących. O ACTA od ostatniej soboty powiedziano wiele (przedtem o tej umowie zwyczajnie nie wiedziano). Powiedziano wiele także ze strony rządowej. Na przykład Pan Minister od Kultury powiedział, że ta umowa międzynarodowa w ogóle nie dotyczy osób fizycznych, takich szeregowych internautów, użytkowników sieci. No to wypada zadać pytanie- a czytał Pan Minister od Kultury tekst tej umowy? Bo ja- tak. I nie widzę tam rozróżnienia na osoby fizyczne i prawne i różnych reguł, jakie się do nich stosuje. Ba- przez pojęcie „osoby” na użytek tej umowy międzynarodowej rozumie się zarówno osobę fizyczną, jak i prawną (odsyłam do definicji pojęć użytych w umowie- sam początek dokumentu). A informacje o osobie (a więc fizycznej lub prawnej) ma przekazywać „sprawca naruszenia lub domniemany sprawca naruszenia.” Abstrahując od braku definicji (a nawet- braku możliwości zdefiniowania) takiej grupy przestępczej- czyli jest to w zasadzie każdy- gdzie tu jest napisane, że „domniemany sprawca naruszenia” to tylko osoba prawna, a osoba fizyczna, przeciętny internauta, to już nie?
            I takie przykłady mogłabym mnożyć, czytając ACTA artykuł po artykule i pokazując palcem, które zapisy mogą naruszyć ustawę o ochronie danych osobowych, które- tajemnicę zawodową, które- stoją w sprzeczności z konstytucją, które- kwestionują funkcjonujące w polskim prawie karnym domniemanie niewinności każdego, któremu nie udowodniło się winy, które- są niespójne z zapisami ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych w zakresie, w którym nasza ustawa zezwala na tak zwany dozwolony użytek dzieła (na tej zasadzie działają na przykład biblioteki). A skoro stoją w sprzeczności i skoro podpisaliśmy taka umowę międzynarodową, w której sami jako państwo zobowiązujemy się do zmiany wewnętrznego porządku prawnego tak, aby był zgodny z treścią ACTA- to rozumiem że jednak, Panie Ministrze od Cyfryzacji, podpisanie ACTA coś w polskim prawie zmieni. Może nie od razu. Może nie za kadencji tego rządu. Ale zmiany- i to wcale nie zmiany na lepsze- wydają się być nieuniknione.
            Dlaczego uważam, że nie będą to zmiany na lepsze? Bardzo pięknie wyłożył to za mnie Pan Jacek Żakowski w swoim komentarzu w Gazecie Wyborczej (link do komentarza:http://wyborcza.pl/1,86116,11012642,ACTA_ad_acta__Co_ma_wspolnego_internet_z_biblioteka.html). Nie ma w tym artykule ani jednego zdania, pod którym nie mogłabym się sama podpisać. Na naszych oczach staje się faktem finansjalizacja dostępu do każdego wytworu myśli ludzkiej, z którym łączy się powstanie praw autorskich- tych osobistych i tych majątkowych. I to nie o ochronę praw twórców, a właśnie o ochronę majątkowych praw autorskich, które w odróżnieniu od  prawa do autorstwa utworu można przenieść na wydawcę/wytwórnię i z których można czerpać zyski, walczą teraz tak zażarcie, właśnie także przy pomocy ACTA, największe i już i tak najbogatsze koncerny wydawnicze i medialne. Na naszych oczach dobro materialne wielkiego koncernu staje się wartością nadrzędną nad prawami jednostki. Nie tak to zostało zapisane w naszej Konstytucji. No ale ACTA sunt servanda. A Konstytucję zawsze można przepisać.
            Nawiasem mówiąc, interesy osób prawnych (ostatecznie, jak na okrągło zapewnia ostatnio Pan Minister od Kultury, jest to umowa handlowa i dotyczy podmiotów gospodarczych, a nie indywidualnych internautów) ACTA chronić będzie znakomicie. Tak długo, jak długo są to osoby prawne, będące potentatami na rynku wydawniczym czy medialnym, korporacje, wyciskające ile się da zysku z praw majątkowych do tego, co kto inny wymyślił/zagrał/zaśpiewał/wytańczył. Inne, mniejsze podmioty, które mogłyby być przez tych potentatów postrzegane jako konkurencja? Powiedzmy takie, które próbują się przebić na rynku? Czas, oczywiście, pokaże. Ale na miejscu wyposażonego w ACTA potentata zrobiłam rzecz bajecznie prostą. Załóżmy dla ułatwienia, że budujący dopiero na rynku swoją pozycję konkurent prowadzi działalność głównie przez stronę internetową (najtaniej, najprościej, najszybciej zdobywa się nowych odbiorców). Zażądałabym zastosowania przez sąd środka zabezpieczenia w postaci zamknięcia strony internetowej konkurenta. Ostatecznie wystarczy, że jest domniemanym sprawcą naruszeń- skoro tylko mam majątkowe prawa autorskie, to już nie muszę bardziej uprawdopodabniać swojego wniosku, a sąd ma obowiązek zrealizować mój wniosek bez wysłuchania mojego konkurenta (tak zapisano w ACTAch). Mój konkurent, z zamkniętą stroną internetową, oczywiście pozywa mnie do sądu. Polskiego sądu, działającego na zasadach polskiego prawa. W którym to prawie, o czym nie każdy wie, już teraz w przypadku naruszenia praw autorskich obowiązuje tak zwana zasada odwróconego dowodu. Część czytelników wie, o czym piszę, reszcie- tłumaczę.
            Generalną zasadą w polskiej procedurze cywilnej jest, że ciężar dowodu spoczywa na tym, kto z faktu tego wywodzi skutki prawne (art. 6 kodeksu postępowania cywilnego). Czyli jeśli chcę, żeby Kowalski oddał mi pożyczone przed rokiem pieniądze muszę udowodnić, że to właśnie Kowalski pożyczył, właśnie ode mnie, oraz kiedy i ile dokładnie pieniędzy. Od tej zasady generalnej jednakże istnieje jakże istotny wyjątek. Otóż w przypadku zagrożenia dóbr osobistych (a jest wśród nich także twórczość naukowa, artystyczna, wynalazcza i racjonalizatorska) można żądać zaniechania tego działania, chyba że nie jest ono bezprawne (art. 23 i 24 kodeksu postępowania cywilnego). Znowu tłumacząc na przykładzie- jeśli uważam, że Kowalski dokonuje plagiatu w zakresie twórczości artystycznej, do której przysługują mi jakieś prawa, żądam od niego zaniechania tego działania. I tyle- teraz to on musi się uwolnić od tej odpowiedzialności udowadniając mi, że jego działanie to wcale nie był plagiat. A wracając do naszej pary- potentata i jego konkurenta, z obecnie zamkniętą w ramach stosowania środków zabezpieczenia stroną internetową.
            Konkurent, chwilowo nie prowadzący dzięki ACTA działalności (niby jak, skoro stronę ma zawieszoną?), czyli nie osiągający zysków, podaje mnie, potentata do sądu. W którym to on musi udowodnić, że nie jest wielbłądem, czyli że wcale nie jest domniemanym sprawcą. Albo, że niczego nie naruszył. A moja rola w procesie sprowadza się wyłącznie do pisania opasłych pism procesowych i wnioskowania kolejnych, skomplikowanych i kosztownych ekspertyz prawnych. Za które chętnie zapłacę- stać mnie, przecież cały ten czas bez przeszkód prowadzę działalność gospodarczą, z której czerpię niemałe zyski. Obstawiamy, na ile lat takiego procesu konkurentowi starczy sił i środków?
            Oczywiście istnieje możliwość, że po latach konkurent wygra. I wtedy wystąpi przeciwko mnie do sądu z pozwem o odszkodowanie. W końcu pan Kluska (ten od Optimusa) też wystąpił po latach o odszkodowanie przeciwko Izbie Skarbowej, która w wieloletnim procesie praktycznie zniszczyła zbudowaną przez niego firmę...

P.S.: W trakcie, kiedy pisałam, na sieci pojawiła się informacja o zapadłym przedwczoraj wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w sprawie SABAM przeciw Scarlet. Orzeczenie ETS dotyczy bezpośrednio wprowadzenia regulacji ACTA. ETS uznał, że nie można zmusić dostawców internetu do zainstalowania systemu zapobiegającego nielegalnemu pobieraniu plików, stanowiłoby to bowiem naruszenie Karty Praw Podstawowych UE ; tym samym ETS stwierdził nadrzędności ochrony konsumenta wynikającej z Karty Praw Podstawowych UE.
            Tyle, że Polska w 2007 r. przyjęła tak zwany protokół brytyjski, ograniczający stosowanie wobec obywateli polskich ochrony, wynikającej z Karty Praw Podstawowych, a obecny rząd podtrzymał tę decyzję.