niedziela, 28 grudnia 2008

Anioł pasterzom mówił.

I to nie byle gdzie, jeno na Konferencji Episkopatu. A pasterze anielskie słowa objawione przelali na papier ( bo w seminarach duchownych oprócz nauki, że od faceta w sukience ciemny lud kupi wszystko w obawie o nieograniczoy dostęp do życia wiecznego uczy się, niestety, pisania listów duszpasterskich). I rozesłali po parafiach, żeby w niedzielę świętej rodziny (czyli Mesjaszka, jego mamy- wiecznie dziewicy oraz jej męża, który bez zmrużenia oka łyknął fakt, że jego dziewicza małżonka poczęła w wyniku nie konsumowania z nim sakramentu małżeństwa, ale boskiej interwencji) księża odczytali te prawdy objawione wiernym. I tak wierni dowiedzieli się, że:
1/. Rodzi się za mało dzieci.
2/. Narodowi potrzebne są rodziny wielodzietne. Wielodzietność jest cnotą.
3/. Wielodzietność to posiadanie czwórki i więcej dzieci. Trójka to norma i w ogóle nie ma się nad czym pochylać w duszpasterskim błogosławieństwie.
4/. Rodzice w takich rodzinach powinni zapewnić dzieciom miłość oraz utrzymanie. Jak? O tym widać anioł milczał, a pasterze w dobie kryzysu nabrali święconej wody w usta.
5/. Niektórzy rodzice dotykani są nieszczęściem samoistnego poronienia i wtedy szpital ma obowiązek wydać im ciało, żeby mogli zapewnić godny pochówek. Oraz obecność księdza (która najprawdopodobniej gwarantuje w tym przypadku ową godność).

Tu przerwał, lecz list trzymał. Wszystkim się zdawało, że będzie o najstraszliwszych grzechach przeciw życiu, czyli aborcji i antykoncepcji, które godzą w ową wielodzietność. A tymczasem...
6/. Straszne i niedopuszczalne jest in vitro. Dlaczego? Bo nie wolno ingerować w Boski Plan, w którym to planie dla niektórych dzieci są nieprzewidziane. I żeby Ci się, przypadkiem, drogi wierny nie pomyliło- to jest oficjale stanowisko kościoła, a nie odosobnione stanowisko rady starców, którym nadmiar nagromadzonej w organiźmie spermy odciął dopływ krwi do mózgu.

Jaka logika rządziła Episkopatem, który na jednym oddechu nawołuje do rozmnażania i odmawia prawa do niego parom z problemami zdrowotnymi- nie wiem ani ja, ani najprawdopodobniej sam wzmiankowany na początku Anioł, który teraz najprawdopodobniej wyrywa sobie pióra ze skrzydeł i klnie swój zbyt długi jęzor. Ale jeżeli in vitro rzeczywiście jest takim strasznym, niewybaczalnym ciosem w ludzką godność oraz katolicką moralność, to czemu nie pójść konsekwentnie tą ścieżką? Czemu nie uznać za straszne i godzące w tę samą moralność hormonalnego leczenia bezpłodności (nota bene, przy użyciu tych samych grzesznych hormonów, które w innych dawkach i stężeniach są skłonne zapobiec zapłodnieniu)? Albo operacyjnego udrażniania jajowodów? Ba- zapobieganie ciąży metodami tak zwanymi naturalnymi też przecież może godzić w boski plan dla nas, bo może każden jeden stosunek powinien się kończyć ciążą, a osoby homoseksulane i tak mają, że tak powiem, przechlapane w znaczeniu episkopalnym. No a cesarskie cięcia? Skoro kobieta nie może urodzić siłami natury- niech umiera. Bóg tak chciał. Na pewno. Co prawda ta kobieta, jej rodzina oraz lekarze nic nie wiedzą o takim boskim życzeniu. Ale Episkopat wie to z całą pewnością- w końcu mają na tę wiedzę monopol.

I tyle listu Episkopatu. Żadnego zająknięcia się o tym, że źle jest bić dzieci. Albo je molestować. Albo nie spędzać z nimi w ogóle czasu. Względnie spędzać go wyłącznie w pobliskim hipermarkecie, wpajając od najmłodszych lat cnotę nieograniczonej konsumpcji, czego dobitnie dowiódł szczęśliwie miniony okres przedświąteczny. Tylko tyle- miejcie, ludze, jak najwięcej dzieci, ale niech was ręka boska broni, żeby przez in vitro.

Ponad dwa tysiące lat temu pewien ubogi Żyd nauczał, że dla każdego człowieka wartością samą w sobie są wolna wola i wolny wybór. Że najwyższą cnotą chrześcijanina jest miłość bliźniego, a miarą naszego człowieczeństwa- to, jak gotowi jesteśmy współczuć innym ludziom. Dzisiaj, w Dzień Pański, Episkopat dał świadectwo temu, jak owe nauki są obecne w nauce kościoła.

czwartek, 25 grudnia 2008

Wesołych Świąt.

Wtorek, 16 grudnia. 
Lepimy z mamą uszka na Wigilię. Jakoś udało mi się ją przekonać, żeby nie robić tego dzień przed Wigilią tylko wczesniej i żeby zamrozić. Wychodzi nam 330 sztuk. Ojciec narzeka, że psujemy mu atmosferę świąteczną, bo wszystko ma swój czas i miejsce. A czas lepienia uszek to 23 grudnia. Z miejscem to tak różnie bywa, bo część świeżo ulepionych uszek ląduje nam na kuchennej podłodze. Wobec tego te, które nie spadły, zamrażamy z mamą w osobnym worku o nazwie "Jedzcie ludzie, TE nie były zbierane z podłogi."

Środa, 17 grudnia. 
Mama jedzie z wujkiem do babci. Wydobywające się z domu kłęby dymu witają ich już z daleka. W kuchni moja babcia z miną niewiniatka uparcie twierdzi, że absolutnie NIC nie zrobiła. Z wyjatkiem tego, że w ramach świątecznych porządków, postanowiła się pozbyc rdzy na blasze pieca kuchennego. Więc rdze ową zapastowała grubą warstwą pasty do podłogi. Po czym, jako że było chłodno, napaliła w piecu. I kto by pomyslał, że ta pasta taka łatwopalna... Ojciec narzeka, że to była jego pasta.

Czwartek, 18 grudnia. 
Oboje rodzice chorzy na grypę- nie wiem, które bardziej. Proszę zaprzyjaźnioną doktorkę, żeby ich obejrzała. Ojciec narzeka, że to wszystko przez szczepionke na grypę. Pierwszy raz w życiu się zaszczepił- i TO jest właśnie efekt, bo on w życiu grypy nie miał. A w każdym razie nie taką.

Piątek, 19 grudnia. 
Rodzice dalej chorzy. Jadę do nich w złudnej nadziei, że się na coś przydam. Uprzednio dzwoniąc, czy czegoś nie kupic po drodze. "Niee... albo... a zresztą nie... chociaż... nie, ja sama muszę." - oświadcza mama. Na miejscu okazuje się, że nie musi, bo chodziło o przytarganie sześciokilogramowego indyka ze sklepu, gdzie został zamówiony. Idę. Wracam z indorem w objęciach. Z daleka widzę, że mama wygląda przez okno. Znika. Znowu podchodzi. I znika. "Co jest- źle go niosę?" - zastanawiam się w popłochu. Na miejscu okazuje się, że indyk jest za mały. Tylko 5 kilo 30, a mama chciała co najmniej 6. 
"To nie indyk, tylko kura!" - martwi się mama. 
"Gdzieś Ty widziała sześciokilogramowe kury, chyba pod Czarnobylem?" 
"Zawsze był większy indyk na święta." - ogląda mama ptaszydło na wszystkie strony. "Mamo, jak był większy, toby się nie zmieścił w piekarniku i musiałabyś go piec w kawałkach."
"No- i w zeszłym roku tak piekłam!"
"I narzekałaś, że Ci wysechł."
Ojciec narzeka, że mama narzeka.

Sobota, 20 grudnia.
Absolutnie nikt z mojej rodziny nadal nie ma pomysłu na prezent od mojej babci dla mojej teściowej. Ojciec narzeka, że zepsuło mu się zeszłoroczne oświetlenie choinkowe produkcji chińskiej. I wpada na pomysł- oddaje je do naprawy. Wszystkie trzy komplety. Utrzymuje, że naprawa wychodzi o 6 złotych taniej, niż zakup nowych, ponieważ jest to oświetlenie typu diodowego. Mama mówi, że kiedy ślubowała nie opuścic ojca w zdrowiu i w chorobie miała cichą nadzieję, że to nie będzie schorzenie natury psychicznej. A ja już na zawsze pozostanę córką człowieka, który oddał do naprawy chińskie oświetlenie choinkowe.

Niedziela, 21 grudnia.
Przyjechał na święta kumpel ze swoją hiszpańską żoną i polsko- hiszpańskim dzieckiem. Opowiada że dziecko, w ramach ćwiczenia jednego z języków ojczystych oraz tworzenia świątecznej atmosfery, od tygodnia śpiewa "Chała na wysokościach." Ojciec narzeka na Francję- producenta zainiektowanej mu szczepionki na grypę.

Poniedziałek, 22 grudnia.
Kupiłam prezent od mojej babci dla mojej teściowej. Ceramicznego słonia.
"Jakoś sensownie wygląda?" - niepokoi się mama 
"Bardziej niż sensownie- kosztował cztery dychy, wygląda na co najmniej osiemdziesiąt!" - pocieszam ją.
Ojciec kupił trzy nowe komplety oświetlenia choinkowego, bo facet z zakładu napraw wszelakich zamknął zakład na święta. Jak naprawi na po świętach, na rodzicielskiej choince będzie w przyszłym roku sześć kompletów. No chyba, że te tegoroczne się popsują. I znowu odda je do naprawy. Póki co- narzeka na faceta z zakładu napraw.

Wtorek, 23 grudnia.
Pakujemy z mężem prezenty. Pakunek ze słoniem ma pecha, bo dwukrotnie zalicza okołochoinkową glebę i zaczyna się z niego dobywać niepokojacy grzechot. Rozwijamy.lewe ucho słoń ma rozbite na kilka kawałków. Niewiele myśląc, mąż zaczyna w panice sklejać słoniowe ucho klejem. Po jakichs trzydziestu minutach ucho wygląda jak sklejone, natomiast nasz stolik do kawy w pokoju dziennym juz nigdy chyba nie pozbędzie się białej plamy, wytartej podczas prób usuwania z blatu kleju. Ojciec narzeka, że dzień przed wigilią nie ma śniegu.

Wigilia.
Mąż przywozi z dworca teściową uświadomioną, że ma nie przyglądać się uchu słonia. Ja jadę po rodziców. Pakuję do samochodu prezenty. Rodziców. Siebie. Macam się po prawej kieszeni i wpadam w panikę, że zgubiłam dokumenty wozu, ubezpieczenie i swoje prawo jazdy. Wysiadam z samochodu w nadziei, że znajdę dokumenty. Znajduję- w lewej kieszeni, gdzie były przez cały czas. Dojeżdżamy na miejsce. Siedzimy i czekamy na babcię, którą wiezie mój wujek (ojciec narzeka, że wolno wiezie), zabawiając zebranych prezentacją możliwości nowego telewizora. Które to możliwości najlepiej widac na cyfrowym kanale w HD. Wybieramy History Channel. Wsród nocnej ciszy rozlegają się jęki zabijanych i rannych rzymian w krwawej inscenizacji potyczek armii wielkiego imperium, a aspekt HD pozwala w pełni docenić dosłowność owej inscenizacji. Wyłaczamy telewizor. Ryba w piekarniku za cholerę nie chce się podgrzać w 250 stopniach (na cieplej piekarnika nastawić się nie da) do zjadliwej temperatury. 

Łamiemy się opłatkiem, a za oknem zaczyna cicho padać śnieg.

czwartek, 20 listopada 2008

Niezła d...

Paweł Rybicki napisał felieton (http://www.pardon.pl/artykul/6883- nie mam pojęcia, czemu link nie działa jako link) w sprawie molestowania seksualnego. W którym to felietonie polemizuje z felietonem Magdaleny Środy na ten sam temat. Felietonu pani profesor, niestety, pan Rybicki nie linkuje. A szkoda. Ale ja o czym innym.

Felieton pana Rybickiego każe się zastanowić, czy "molestowanie seksualne to naprawdę jedno z ulubionych zajęć polskich mężczyzn" i stawia tezę, że "w dzisiejszych czasach trzeba być po prostu głupim, aby publicznie chwalić się molestowaniem podwładnych." Jeszcze raz podkreślając, że felietonu pani profesor na sieci nie znalazłam, na podstawie li i jedynie zamieszczonych w czytanym felietonie cytatów odniosłam wrażenie, że Magdalena Środa nie dowodzi twierdzenia "w Polsce istnieje społeczne przyzwolenie na seksualne molestowanie podwładnych", a raczej "Polska jest krajem, w którym molestowanie seksualne uważa się za coś zwykłego, wpisanego w obyczajowość."

Wiele osób może się w tym miejscu oburzyć, że jak to i ależ skąd. Ale tak szczerze i z ręką na sercu- ile osób obruszy się, a nawet zakwalifikuje jako molestowanie seksualne zwracanie się do współpracujących kobiet "kochanie", "laleczko" i otaczanie "silnym, męskim ramieniem" w talii w trakcie tradycyjnego, staropolskiego przepuszczania w drzwiach? Kiedy w letni dzień kobieta w krótkiej sukience przechodzi koło np. robót drogowych i słyszy te wszystkie gwizdy, mlaskania, cmokania oraz "ale nóżki!" (to wersja super light, w wykonaniu robotników leciwych oraz hipotetycznych)- komu przychodzi do głowy, że jest to zachowanie naganne właśnie w kategorii naruszenia tej samej sfery intymności człowieka, w którą godzi łapanie pracownicy za udo albo biust? Że ma to miejsce poza miejscem pracy? To, moim zdaniem, nie tu leży pies pogrzebany. Tego rodzaju zachowania wywodzą się z tego samego źródła niezależnie od tego, czy pojawiają się w godzinach pracy, czy nie. Z tego mianowicie że, jak pisze Magdalena Środa, "zachowania takie wpisane są bowiem w naszą kulturę i uświęcone tradycją. Mężczyźni są nader często przekonani, że nic tak nie cieszy kobiety i nic tak nie podnosi jej poczucia własnej wartości jak to, że się ją traktuje jako obiekt seksualny." Nieprawda? Znajomemu adwokatowi, człekowi światłemu i kształconemu, pani sędzia wlepiła kiedyś grzywnę za obrazę Sądu. Ponieważ w trakcie rozprawy, przy świadkach i stronach, zwrócił się do niej per "przeurocza." I za nic nie mógł potem zrozumieć, za co mu się ta krzywda finansowa stała. Czemu urzędnik państwowy, który w momencie założenia togi i łańcucha utożsamia powagę trzeciej władzy, nie docenił maestrii jego komplementu. Bo może to i sędzia- ale przecież kobieta. I trzeba jej humor poprawić komplementem, bo może mieć akurat PMS i niekorzystny wyrok wydać- takie to już te kobiety są nieprzewidywalne. I dopóki ów znajomy i inni jego znajomi nie dostrzegą problemu, pani profesor będzie miała, niestety, rację. A o tym, żeby w ramach komplementu nie słyszeć z mniej światłych i kształconych ust tu i ówdzie: "O, niezła d..." w ogóle nie będzie co marzyć.

Dla nadania mojemu wpisowi pozorów obiektywizmu dodam że znam też, niestety, wiele kobiet które, kiedy przejdą koło wyżej wzmiankowanych robót i nie zostaną ogwizdane i ocmokane, mają zepsuty dzień oraz ponura refleksję, że tak się właśnie zaczyna starość. Ale to już temat na inny wpis.

piątek, 10 października 2008

Ekonomia vs siły natury.

"Budżetu państwa nie stać na to, by zapewnić Polkom darmowe znieczulenie przy porodzie. Poród to fizjologia i tak nas, kobiety stworzyła natura, że pewne rzeczy powinny się odbywać jej siłami - mówi w "Dzienniku" minister zdrowia Ewa Kopacz. Minister zdrowia odpowiedziała w ten sposób na wystosowane 10 dni temu pismo Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, które w imieniu kobiet zaapelowało o refundację znieczulenia podczas porodu."

No. Tośmy się dowiedzieli. Budżet państwa stać od lat na fundowanie rolnikom darmowych ubezpieczeń w ramach KRUS. Na oddawanie połaci ziemi i kamienic w centrum miast kościołowi katolickiemu. Na wprowadzenie do szkół świeckiego podobno państwa religii. Na takie morze emerytur pomostowych, że jakby nazwa rzeczywiście była mówiąca, to mielibyśmy w Polsce najlepiej utrzymaną na świecie sieć mostów. Na wypłacanie po 9 tysięcy pensji panom i paniom z IPNu, którzy za te pieniądze grzebią się w tym, co w cywilizowanych krajach zostało już dawno zabetonowane i zapomniane, a ludzie wzięli się do roboty. Na wprowadzenie dodatkowego święta Trzech Króli. Nie stać natomiast na refundację znieczulenia przy porodzie. Z tak rozumianej ekonomii ktoś powinien napisać co najmniej przewód doktorski. I opublikować- niech się świat dowie, że Polak potrafi! Egzystować w kraju, w którym ekonomia się nie przyjęła. Jak kodeks postępowania cywilnego w sądzie w Kielcach.

Uzasadnienie zaś owego stanowiska rządu- majstersztyk zasad logicznego rozumowania. Brawo, pani minister! Pewne rzeczy powinny się odbywać siłami tak zwanej natury? A czy przypadkiem wbrew naturze nie jest utrzymywanie ludzi przy życiu wyłącznie przy pomocy aparatury przez długie tygodnie i miesiące? Przeżywalność wcześniaków z masą urodzeniową jeden kilogram i mniej? Podtrzymywanie zagrożonych ciąż? Czy aby matka natura w swojej mądrości planowała dla człowieka życie dłuższe niż 70 lat? Albo chodzenie w postawie wyprostowanej?

Ale przynajmniej w ten sposób, po raz pierwszy chyba, logiczne staje się wobec powyższego stanowisko władz polskich wobec in vitro. Oraz spadająca w Polsce liczba przeszczepów.

piątek, 29 sierpnia 2008

Ale świętości nie szargać!

Wczoraj, w prasie codziennej znalazłam krótką notkę o tym, że jest w planach nakręcenie kolejnego filmu o obronie Westerplatte we wrześniu 1939 r. Że Paweł Chochlew napisał scenariusz, w którym obrońcy są normalnymi ludźmi którzy boją się, mają wątpliwości- a jednak bronią Westerplatte. Pomyślałam. że jeżeli opowiedzieliby na odmianę, jak naprawdę wyglądała obrona Westerplatte, zamiast wysyłać jego obrońców czwórkami do nieba, to jest szansa na dobry film.

Moja uciecha trwała jeden dzień. Bowiem dnia następnego też czytałam prasę codzienną. I znowu uprzedziła mnie Magda Hartman, pisząc o zaiste świętym oburzeniu, jakie wywołał głównie nieczytany przez święcie oburzonych scenariusz pt "Tajemnica Westerplatte". Na przykład Mariusz Wójtowicz-Podhorski: "Scenariusz to ordynarny i wyjątkowo brutalny atak na legendę Westerplatte. Film ma zniszczyć i zhańbić walczących tam żołnierzy. "Tajemnica Westerplatte" ma jednoznacznie antypolski charakter. Pijany obrońca sikający na portret marszałka Rydza-Śmigłego, żołnierze kradnący żywność z magazynów i biegający nago pod ostrzałem Niemców. Podpity kapitan Franciszek Dąbrowski wymachujący pistoletem i pociągający z ukrytej w kieszeni płaszcza butelki wódki. Polscy żołnierze w obleśny sposób liżący pornograficzne karty. Tak wyglądają fragmenty scenariusza. Wydaje mi się, że niestosowne byłoby to nawet komentować." Dzisiaj w radiu TOK FM radny z Gdańska opowiadał, jaki to ten nie nakręcony jeszcze film niegodny i godzący w wartości; on, radny, scenariusza wprawdzie nie czytał, ale on wie! Rząd, dla którego taki scenariusz tez jest wątpliwy ideowo nie tylko nie obejmie filmu patronatem (o co zwracali się do Kancelarii Premiera twórcy filmu), ale także spowoduje cofnięcie dotacji dla filmu z PISF.

I tak dalej... Jak pisze Magda Hartman: "Potępianie dzieła sztuki przed jego powstaniem to taki polski endemit. Nikt jeszcze filmu nie widział - scenariusz jest w końcu tylko partyturą - ale już wiadomo, że film będzie obraźliwy. I "antypolski" - słówko mające odpowiedniki wyłącznie w USA za senatora McCarthy'ego, oraz... w ZSRR. Polski Instytut Sztuki Filmowej, instytucja państwowa, już się wystraszył. W ciągu kilku godzin jego rzeczniczka, Anna Godzisz, od "film na miarę "Kanału" Wajdy przeszła do "film nie powstanie". "Gazeta Wyborcza" również wie już, skąd wieje wiatr - opinie twórców filmu, jeszcze wczoraj prezentowane bezstronnie, dziś komentowane są sarkastycznie."

Co takiego jest w nas, Polakach, że z takim zapałem wołamy za Stańczykiem z "Wesela": "Ale świętości nie szargać- bo trza, żeby święte były! Ale świętości nie szargać- to boli!" (inna rzecz czy wrzeszcząc, umiemy wskazać Wyspiańskiego jako źródłosłów naszych patriotycznych wrzasków)? Że jak Rejtan bronimy coraz bardziej zakurzonych cokołów? Że radzi byśmy na kartach naszej historii widzieć wyłącznie herosów, bohaterskich księży oraz dziewice? Jakoś mi się komponuje w całość to święte oburzenie z doniesieniem prasowym, że katecheci nie chcą uczyć religii w szkołach, bo się boją dzieci. A boją się moim zdaniem dlatego, że jak dzieci myślą i zaczynają zadawać pytania, katecheci do zaproponowania oprócz prawd objawionych nie mają absolutnie nic. Żadnych inteligentnych odpowiedzi. Żadnych dyskusji intelektualnych. Wyłącznie bogobojny akcent na wymamrotane znad robótek ręcznych: "Oto ja, służebnica pańska, niech mi się stanie według Słowa." I mniejsza z tym, czy Słowo zostało wyartykułowane w znanym nam języku. Bo w Jedynej Słusznej Wierze nie ma miejsca na wątpliwości- wyłącznie na leżenie krzyżem i czucie się niegodnym eucharystii jednocześnie z czuciem się Chrystusem narodów, zrzeszonych z bezbożnej Unii Europejskiej.

Cyprian Kamil Norwid, po którego twórczości poloniści zazwyczaj prześlizgują się z zakłopotaniem, omówiwszy wcześniej starannie wallenrodyzm i mesjanizm oraz pozostałych dwóch Wieszczów, napisał kiedyś: "Jesteśmy żadnym społeczeństwem- jesteśmy wielkim sztandarem narodowym."

Ostatnio widziano ten sztandar powiewający nad Gruzją.

niedziela, 10 sierpnia 2008

Nie oglądam Olimpiady.

To mój prywatny, nic nie znaczący protest przeciwko temu, co Chińczycy robią w Tybecie. Ale także przeciwko temu że tak zwany Zachód, najpierw głośny krzyczący o łamaniu praw człowieka, świętości Dalaj Lamy i bojkocie Igrzysk cichł i kładł uszy po sobie w miarę, jak docierały do niego ekonomiczne konsekwencje posiadania i konsekwentnej obrony własnego zdania. Jak trafnie podsumowała to w swoim artykule zatytułowanym "Wszyscy jesteśmy Chińczykami" Marta Wawrzyn, " W ciągu ostatniej dekady przehandlowalismy wolność za tanie majtki. (...) George W. Bush machający miniaturową flagą na ceremonii otwarcia. Pierwsza para zwiedzająca Zakazane Miasto (...) Przed nami jeszcze nabożeństwa oraz spotkania z chińskim premierem i prezydentem. Przykro widzieć władcę wolnego świata, który zachowuje się jak wasal składający hołd swemu panu. Jeszcze bardziej przykro robi się na myśl, że George W. Bush, podobnie jak pozostali zachodni przywódcy, nie ma wyboru. Poddańcze gesty wobec Chin oznaczają zwycięstwo Realpolitik. Bojkot olimpiady byłby bojkotem chińskiej gospodarki, a ten nie wpłynąłby pozytywnie na gospodarki Zachodu."Jeden świat, jedno marzenie", głosi hasło olimpiady w Pekinie. Bardzo trafne hasło. Dziś marzenie świata brzmi: by wszystkim żyło się lepiej, a Chińczykom najlepiej. Kupując tanie ciuchy, elektronikę oraz masę innych rzeczy wszyscy stajemy się Chińczykami. Wszyscy wspieramy reżim."


Marta Wawrzyn stawia pytanie, kiedy zaczniemy żałować tego, w jaki sposób jako tzw gospodarki rozwinięte ustawiliśmy sobie priorytety. Ja zastanawiam się raczej, czy w ogóle kiedykolwiek zaczniemy tego żałować. Ręka do góry, kto pędzi do sklepu oddawać telewizor, który na tabliczce znamionowej ma "Made in China"? Kto, kupując jeansy, wczytuje się w metkę i od zakupu powstrzymuje go opis miejsca produkcji portek? Kto nie marzył w peerelowskim dzieciństwie o chińskim piórniku z wielkooką pandą, wypełnionym po brzegi pachnącymi, chińskimi gumkami do mazania?

piątek, 8 sierpnia 2008

O owcach i pasterzach.

Chcę zostać Magdą Hartman. Oraz pilotem i antykwariuszem, ale w chwili obecnej, przeczytawszy ostatni artykuł Magdy Hartman nią właśnie, bo napisała taki komentarz, który ja chciałabym była napisać. A że opisała i skomentowała cudownie celnie i dokładnie tak, jak ja bym to była skomentowała, pozwolę sobie ten jej artykuł przytoczyć poniżej w całości ( także z tego powodu, że chwilowo nie umiem w tekst bloga wstawić takiego linka który by, na odmianę, działał ).

„Zmarła dziewczynka bez mózgu. "Obrońcy życia" się cieszą, że dopiero teraz - po 20 miesiącach życia. A zdaniem lekarzy miała przeżyć tylko kilka godzin. Otóż jak pisze KAI, żyjąc trochę dłużej... "obaliła argumenty przeciwników życia". Katolicka Agencja Informacyjna śmierci brazylijskiego dziecka poświęca wzruszającą depeszę z tezą. U małej Marceli de Jesus Ferreira w życiu płodowym stwierdzono bezmózgowie - ciężką wadę wrodzoną, uniemożliwiającą rozwój dziecka i normalne życie. Lekarze zalecali aborcję. Bohaterska - i oczywiście niezwykle pobożna - matka, rolniczka Casilda Galante Ferreira (36) odmówiła. Choć deformacja płodu przysparzała jej cierpień. Ludzie rzeczywiście cierpią, ale ona [płód] nie należy do mnie, tylko do Boga a ja się nią tutaj jedynie opiekuję. Urodziła więc - i podkreślała, że każda sekunda życia Marceli jest czymś cudownym. Uważam jej życie za cud tak wielki, że będę miała nadzieję na jego trwanie aż do chwili, gdy Bóg zechce ją zabrać. Cudem podobno była również rekordowa długość życia, jak na człowieka z niewykształconym mózgiem - rok, osiem miesięcy i 12 dni. Marcela zmarła wskutek ustania pracy układu krążeniowo-oddechowego, spowodowanego ciężkim zapaleniem płuc. Ważyła 15 kilogramów, mierzyła 72 centymetry. KAI konsekwentnie nazywa ją "niedorozwiniętą". Myśleliśmy, że tego dość strasznego słowa ludzie cywilizowani już nie używają. Na pogrzebie zjawiło się 1500 osób - większość mieszkańców miasteczka Patrocinio Paulista. Imieniem dziecka ma zostać nazwana jedna z jego ulic. Przed złożeniem dziecka do grobu jego matka powiedziała tak: „Bóg przybył, aby jej poszukać. Nadeszła jej chwila. Czuję się szczęśliwa, gdyż mała nie cierpiała bardzo i żyła otoczona miłością.” W przypadku osoby pozbawionej mózgu trudno ocenić, czy ona cierpi, czy też nie. Pozostawmy jednak matce jedyną pociechę. Oczywiście, miała ona prawo do swojej decyzji - która na swój sposób jest godna szacunku. Jednak całkowicie niepojęte jest, jak z tak skrajnie tragicznego przypadku Katolicka Agencja Informacyjna jest w stanie ukuć oręż do swej ideologicznej batalii. To, że okaleczona istota żyła nieco dłużej, niż zdaniem medycyny powinna, staje się upiornym argumentem przemawiającym rzekomo za całkowitym odebraniem prawa wyboru kobietom mniej heroicznym - albo zwyczajnie mniej bogobojnym - niż rolniczka z Brazylii. Której nikt nie zmuszał - ani by urodziła, ani by nie urodziła. Dość bezwstydna manipulacja intelektualna polega na tym, że z arbitralnie dobranego, bardzo szczególnego wypadku jednostkowego, w imię ideologii, chce się uczynić uniwersalną regułę. Casilda Galante Ferreira dokonała określonego wyboru. Umożliwiono go jej. Ale jej wybór ma służyć pozbawieniu wyboru innych kobiet. Które może niekoniecznie są rolniczkami z Brazylii - święcie przekonanymi, że dziecko umiera, gdyż jakiś bóg postanowił "odebrać swoją własność". Choć niektórym może się to wydawać szokujące, istnieją ludzie, którzy w takiego boga po prostu nie wierzą. I nie życzą sobie, by o ich życiu decydowali fanatycy, pragnący bezlitosne reguły przez owego boga rzekomo wyznaczone narzucić wszystkim bez wyjątku. Czy w niego wierzą, czy nie.”

Nic ująć. A od siebie dodam tytułem komentarza- może się to wydać nawet bardziej szokujące ale istnieją katolicy, którzy i w takiego boga i w taki kościół po prostu nie wierzą. I nie życzą sobie, żeby grupa „oświeconych” przewodników duchowych oznajmiała im tonem nie znoszącym sprzeciwu, co dobre a co złe, urągając tym samym ich inteligencji i umiejętności dokonania racjonalnego osądu. Bo przecież oni, przewodnicy, głoszą wyłącznie prawdy objawione; tym samym skutecznie zamykają drogę jakiejkolwiek polemice czy też pytaniom, na które musieliby już odpowiadać samodzielnie, bo Duch Święty nie przemawia na konferencjach prasowych. Zdaje się że Bóg, tworząc człowieka ( kobietę oczywiście z odpadków z Adama i bez zamka błyskawicznego w brzuchu, żeby nikomu nie przyszło nawet do głowy, że może rodzić inaczej, niż siłami tak zwanej natury, w starotestamentowych bólach ), dał mu na drogę wolną wolę. Żeby człowiek wybierał. I poprzez dokonywane wybory uczył się definiować dobro i zło, tym samym wykształcając swoje sumienie jak układ immunologiczny. Bo życie to także sztuka wyborów, a człowieczeństwo- także sztuka uczenia się na błędach. I zdaje się, że z wysokości ambony i z mroków konfesjonału tego aspektu człowieczeństwa pasterze owiec pańskich po prostu nie umieją dostrzec, wybierając nie wymagającą wysiłku intelektualnego, intratną i spokojną posadę pasterzy baranów.

Popularna prasa kobieca.

Przy okazji zakupu bielizny, dostałam w sklepie za darmo (sic!) egzemplarz popularnej prasy kobiecej. Myślałam, że promocja polega na tym, że egzemplarz jest sprzed roku. Ale nie- świeżutki, na sierpnień 2008. "No dobra"- pomyślałam i oddałam się popołudniowej lekturze podpisów pod licznymi zdjęciami.

"Wieczorem nie zmywaj zbyt dokładnie mascary- roztarte smugi wokół oczu wyglądają sexy." Tak- a tusz z poszewki na poduszkę schodzi łatwo i bez problemu.

"Śpij na jedwabnej poduszce. jej dotyk jest bardzo zmysłowy, a ryzyko pojawienia się odgnieceń na skórze- mniejsze." Jak iść, to na całość- tusz z jedwabiu nie schodzi w ogóle, ale co tam- zawsze można kupić czarną jedwabną pościel.

"Zawsze trzymaj pod ręką bezbarwny błyszczyk (możesz go użyć nawet po ciemku)." Ciekawe, do czego. Bo ja tam chętnie bym się czegoś nowego nauczyła, ale o błyszczyku po ciemku to nie ma chyba ani w "Kamasutrze", ani w opisach urazów w podręcznikach okulistyki.

"37 % Polaków twierdzi, że łupież obniża atrakcyjność nowo poznanej osoby." Natomiast pozostałe 63 % albo nie wie, co to, albo uważają, że łupież jest sexy, trendy oraz cool.

"Nowy telefon komórkowy ma unikalne funkcje, np. listę zakupów i obliczanie kalorii." Mój trochę starszy telefon też ma takie funkcje. Nazywają się odpowiednio notatnik i kalkulator.

"Prawdziwa diwa polskiej sceny muzycznej. W 1996 miała niemodny obecnie look." Jeszcze nie widziałam osoby, która na zdjęciach sprzed 12 lat miała "look" modny obecnie ( o ile nie było to zdjęcie tłustego bobasa na zawsze modnym futrzaku ). Każdy ma się czego wstydzić ( ja na przykład- fioletowej grzywki a la pudel ).

"Gwiazdy w filmach zawsze wyglądają super!." Zwłaszcza Jack Nickolson. Albo Charlize Theron w filmie "Monster".

"Jeśli kobieta cieszy się zapachem, który ma na sobie, na pewno też poczuje się bardziej atrakcyjna." Także, jeżeli w upalny dzień zlała się obficie ciężkimi perfumami na bazie piżma, albo czymś mocno waniliowym i ludzie w miejscach publicznych uciekają od niej w popłochu.

"Nawijanie kosmyka włosów na palec? Teatralne. Lepiej pobaw się naszyjnikiem. To działa!" Zwłaszcza, jeżeli bawisz się Jego naszyjnikiem. Tutaj przypomina mi się scena z 'Deszczowej piosenki". Hollywood właśnie odkryło film dźwiękowy i gwiazdy dotychczas nieme- przemawiają. Trwa nagranie. Film wielce kostiumowy, amant i amantka, mikrofon przymocowany do jej ramienia. Oboje przemawiają czule, z pasją i po angielsku- cóż z tego, jeśli na pierwszy plan wybija się jakiś okropny, grzechoczący dźwięk, który ich zagłusza. Nagranie zostaje przerwane, a grzechotnik zidentyfikowany po krótkim śledztwie- aby byc bardziej seksowną, amantka od niechcenia bawi się naszyjnikiem z pereł.

Zatrzasnęłam czasopismo, kiedy dotarłam do reklamy tabletek na porost biustu...

środa, 6 sierpnia 2008

Wybryk nieobyczajny.

Usłyszawszy, że w Szczecinie dzielni funkcjonariusze Straży Miejskiej usiłowali wlepić dwóm młodym kobietom mandaty za nieobyczajne zachowanie się, polegające na opalaniu się bez stanika i że sprawa skończyła się w Sądzie Grodzkim (bo kobiety mandatu nie przyjęły; zapewne za bardzo im się ręce ze śmiechu trzęsły), poczułam refleksję wewnętrzną, połaczoną z potrzebą uzewnętrznienia. Stan faktyczny sprawnie i z wdziękiem opisała (i skomentowała) Magda Hartman, więc w tym zakresie pozwolę sobię ją zacytować:

"(...) Opalały się na jednym z miejskich kąpielisk. Po jakimś czasie postanowiły opalić sobie również biusty. W tym celu ściągnęły staniki. Zauważyły wtedy, że znalazły się pod obserwacją dwóch mężczyzn. Jak to się mówi w mediach świadome swej kobiecości były do takiej reakcji samców przyzwyczajone, więc się nie przejęły. Samce zbierały się na odwagę równe pół godziny, pożerając panny wzrokiem. Gdy już się napatrzyły, podeszły. I wyszła na jaw straszliwa prawda, że to policjant i miejski strażnik. Dla których widok czterech piersi naraz był zbyt bolesny, w związku z czym zażądali zakrycia tychże. Panny zakryły. Ale potem sprawę przemyślały - i odkryły ponownie. No bo co w końcu. Samce jakimś trafem przypałętały się znów - i poczuły się zlekceważone. A że miały władzę, postanowiły wypisać mandaty. Motywując to niezwykle zabawnie. Marek Grochowski, Straż Miejska: "Panie znów się rozebrały i zaczęły biegać, wywołując zgorszenie. Część ludzi odeszła, a kierownik kąpieliska poprosił nas o interwencję." Jedna z pań "zaprzecza, jakoby biegała z nagim biustem. Kierownik kąpieliska zaprzecza, by ktoś poza "szeryfami" był zgorszony. I by w ogóle prosił ich o pomoc. Wypisanych mandatów, po 150 złotych, golaski nie przyjęły. Sprawa trafiła więc do sądu grodzkiego, przed którym panie odpowiadają z art. 140 kodeksu wykroczeń. Za... nieobyczajny wybryk."

Magda Hartman komentuje: "nieobyczajnym wybrykiem jest raczej półgodzinne ślinienie się do gołych cycków, a następnie końskie zaloty "na mandat". Po odrzuceniu tychże przedstawiane jako obrona moralności publicznej." Kiwając głową, że mało mi nie odpadnie, myślę już o wpisie na temat końskich zalotów jako zjawiska w ogóle. Bo nie zna życia, kto ( a właściwie która) nie doświadczyła chociaż raz terkotu karabinu maszynowego dowcipu "Ee! Mała! Coś Ci upadło...". Połączonego konopnym sznurkiem w jedno z głębokim jak filmy z Chuckiem Norrisem przekonaniem wesołka, że właśnie okazał się godnym wyrwania Angeliny Jolie (i to z objęć Brada Pitta).

A ja dodam jeszcze jedną obserwację. Otóż coraz częściej w miejscach publicznych spotyka się matki karmiące. Dzieci. Piersią. Na ławkach w parkach, w pociągach, na koncertach, w restauracjach błysnąć nam może znienacka biust (no dobrze- półbiust) matki karmiącej. I nigdy w życiu nie słyszałam, żeby straż miejska, policja, albo obie te służby na raz podeszły do takiej karmicielki i zwróciły jej uwagę na dokonywanie nieobyczajnego wybryku, "bo, proszę pani, tu ludzie jedzą/są z dziećmi/ chca w spokoju posłuchać Bacha." A dlaczego? Czym się różni pierś karmiąca od piersi opalanej (oprócz, czasami, tak zwanego gabarytu)? Bo, zasłonięta stanikiem lub niemowlęciem, staje się nagle obyczajna ( a w wypadku parawanu z głodnego dziecięcia- Obyczajna i Święta)?

sobota, 26 lipca 2008

Słowo na niedzielę.

Ponieważ przy obecnych cenach benzyny podróż jednej osoby (niekoniecznie hobbiciej) z Krakowa do Wrocławia i z powrotem wychodzi taniej pociągiem, niż samochodem- pojechałam pociągiem. W jedną stronę pośpiesznym. W drugą- Eurocity (który kiedyś nazywał się Intercity, ale z kolejną reformą widać awansował jako, że jeździ z Hamburga do Krakowa i z Krakowa do Hamburga). Dystans, jaki pokonuje ów pociąg w każdą ze stron, to 268 kilometrów. Na jego przebycie pośpieszny potrzebuje czterech i pół godziny, Eurocity zaś- godzin czterech. Nigdy nie byłam matematycznym orłem ale obawiam się, że średnia szybkość takiego pociągu plasuje sie niewiele powyżej 60 (sześćdziesięciu) kilometrów na godzinę, czyli w okolicach dobrze rozpędzonej motorynki. No ale nic- podróże kształcą, można podziwiać krajobrazy za oknem, czytać prasę ( na podróż w jedną stronę wchodzą dwa czasopisma kobiece z tych eksluzywnych, czyli po 215 stron reklam i artykułów o niczym każde), albo integrować się z bliźnimi. I właśnie o owej integracji teraz słów kilka.

W Eurocity obowiązują miejscówki. Moja miejscówka wypadła obok chłopięcia. Chłopię, jako że jest lato (i to nawet miejscami upalne), odziane było nader letnio. A na stopach miało sandały. To znaczy prawdopodobnie miało je na stopach w Hamburgu czy gdzie tam wsiadło w elegancki ów pociąg, bo w czasie tej podróży- już nie. Butki stały pod siedzeniem sąsiada, chłopię zaś stópki złożyło na oparciu siedzenia przed nim. Dość wysoko wypadał ów punkt złożenia, na wysokości mojego obojczyka. Abstrahując od walorów estetycznych w zakresie wizualnym- stopy owe wydzielały specyficzną woń, pozostającą w pewnej sprzeczności z dezodorantem, którym chłopię zlało się obficie od pasa w górę, zapewne żeby odwrócić uwagę innych od, nie bójmy się tego słowa, cuchnących stóp. No ale nic- pociąg sunie przez pola, gdzie gryka i dzięcielina, a ja wyobrażam sobie wizytę w sklepie z szerokim wyborem serów pleśniowych, bo w końcu od czego ma się wyobraźnię. I nagle, bez uprzedzenia, z przepaścistej torby piastowanej pod siedzeniem chłopię wyjmuje bułę oraz pojemnik na żywność. Pojemnik ów otwiera nie pozostawiając wątpliwości, że w środku mieszka ( i to chyba od samego Hamburga) sałatka rybna ( z cebulką, a jakże), przyrządzona zapewne przez jakąś troskliwą, spokrewnioną jejmość z Frankfurtu nad Frankfurterką. I zaczyna konsumpcję.

I tu miejsce na moje własne, prywatne, warunkowane olfaktorycznie słowo na niedzielę. Bo może jest to jakaś niezwykle rzadka wiedza tajemna, Której nie naucza się w szkołach. O której milczy katechizm, telewizja "Trwam" oraz "Gość niedzielny". A nawet "Fakt". Miejże, pasażerze dowolnego środka komunikacji, gdzie przestrzeń ograniczona, a czas podróży można policzyć w godzinach (nawet, jeśli to rachowanie do jednego), tę odrobinę wyobraźni, żeby w czasie owej podróży powstrzymać się od spożycia ryb, cebuli, jaj, zjełczałego tłuszczu (to chyba automatycznie dyskwalifikuje frytki z McDonalda...) i waleriany (lista jak najbardziej otwarta). Nie żryj drugiemu nad głową, co Tobie niemiłe!

P.S.: Oczywiście mogłam mieć większego pecha. Chłopię przed wejściem w eksluzywne wnętrza pociągu mogło było zeżreć bób. Lub bigos...

środa, 23 lipca 2008

Zagadując ciszę.

Głęboko w ludzkiej naturze, gdzieś między lękiem przed ogniem i uderzeniem pioruna a ziewaniem na widok ziewającego bliźniego, leży wypełnianie dźwiękiem i ruchem prawie każdego milimetra kwadratowego przestrzeni wokół nas. Zdenerwowanie pokrywamy nerwowym opowiadaniem o maryninych przymiotach. Hale odlotów, przedziały pociągów, autokary, tramwaje wypełnione są po brzegi machaniem nóg, gadaniem przez telefon komórkowy, szelestem nieuważnie czytanych gazet, ogłuszającym dudnieniem muzyki z słuchawek odtwarzacza MP3 siedzącego nieopodal sąsiada. Czy to znak czasu? Należałoby sprawdzić, jak zachowaliby się ludzie, podróżujący ze Lwowa do Alhambry nie samolotem czy autokarem, a trzęsącym powozem, stłoczeni w jego ciasnym wnętrzu przez kilka długich dni. Może rzeczywiście jest tak, że żyjemy coraz szybciej, coraz głośniej i coraz bardziej niecierpliwie. Może umiejętność trwania w bezruchu lub w ciszy jest tyleż rzadka, co niepotrzebna?

Może zakonnicy z niezwykłego dokumentu "Wielka cisza" są jedynie reliktem przeszłości, nijak nieprzystającym do życia w XXI wieku? Przecież nawet rewelacyjna Danuta Szaflarska w filmie swojego życia- "Pora umierać"- zagaduje swoją samotność, oswaja ją monologami, kierowanymi w lustro, albo wprost w kudłate uszy swojego psa, Filadelfii. Może, podobnie jak przysłowiowe egipskie ciemności cisza, w której słychać, jak pada śnieg jest gatunkiem, skazanym na wymarcie? Może ludzkość nigdy nie chciała nauczyć się oswajać ciszy, co tłumaczyłoby powstanie teatru, opery i talkshow Jerrego Springera? Może, zamiast przez prawie trzy godziny ( bo tyle trwa dokument Philipa Gröninga) manipulować pilotem w poszukiwaniu "głosu" i mieć nadzieję, że wreszcie coś się stanie (któryś zakonnik umrze; w końcu są w większości mocno wiekowi, albo chociaż jakis pożar klasztoru od zabłąkanego pioruna), po prostu włączymy MTV, podkręcimy dźwięk w nowej grze komputerowej, wrzaśniemy do współmieszkacza, żeby ciszej gadał przez komórkę i nie będziemy nigdy więcej rozmawiać o ciszy?

piątek, 11 lipca 2008

Niszowo.

Miałam wczoraj niekłamaną przyjemność uczestniczyć w koncercie Loreeny McKennitt w Sztuttgarcie. Wrażenie niesamowite nie tylko od strony muzycznej bo chyba nigdy nie zdarzyło mi się oglądać koncertu z publicznością o średniej wieku koło 45 lat i z takim stężeniem oryginałów w metrze kwadratowym amfiteatru. Niewiasty w powłóczystych, aksamitnych szatach. Co najmniej dwóch panów w wieku bliżej sześćdziesiątki, pląsających trochę w rytm "Skelliga" i "Marco Polo", a trochę- przez siebie tylko słyszanej muzyki. Pannę tańczącą (o ile umiałam ocenić- całkiem udatnie) tańce irlandzkie. Oraz inną, z wyraźnym, gruntownym przygotowaniem z tańca brzucha (ruszała się świetnie, ściągając ku sobie pełne podziwu zmieszanego z zawiścią spojrzenia dziewcząt o połowę o siebie młodszych). Starszego pana, dyrygującego z zapamietaniem (oraz zamkniętymi oczami) wszystkimi muzykami ze swojego siedzącego miejsca w czwartym rzedzie sektora E. Pannę młodą w śnieżnobiałej sukni ślubnej. Wiele, wiele par tożsamopłciowych (w tym- dwóch miłych gejów po czterdziestce, przytupujących ochoczo na ławce koło mnie). Dziwnie. Inaczej niż zwykle. Na pewno odbiegająco od tak zwanej koncertowej normy dość raźnym galopem. Niszowo po prostu. A nad tym wszystkim strzelisty jak gotyckie katedry głos kanadyjskiego rudzielca.

Ażeby dostać się na ów koncert, zakupiłam bilet na samolot tanich linii lotniczych z biletem na autobus na lotnisko. Autobus miał odjechać o 8.30 rano. Kiedy o 8.55 wciąż staliśmy na tym samym dworcu autobusowym, niektórzy pasażerowie zaczęli tracić wiarę w to, że odlecą ku swoim miejscom przeznaczenia, wypisanym tłustym drukiem na nietanich zapewne biletach lotniczych. A staliśmy dlatego, że cała wycieczka radosnej młodzieży nie zdążyła. Jadła w tym czasie hamburgery, kupowała prasę i w ogóle miała pewność, że cały autobus na nich poczeka, bo przecież zapłacili za bilety, a ich opiekun zadzwonił i uprzedził, że się spóźnią. Ano nic- modnie ubrana, modnie ostrzyżona młodzież nadciągnęła wraz ze swoimi plecakami i hamburgerami, zajęła miejsca, dojechaliśmy na lotnisko mniej więcej o czasie. Młodzież okazała się lecieć tym samym samolotem, co ja. A zatem dane mi było doświadczyć co najmniej czterech wezwań owej młodzieży do swoich toreb i waliz przez służby bezpieczeństwa lotniska, następnie- do samolotu, a potem przepychanek, kto z kim siedzi i dlaczego nie pod oknem. Kiedy już wszyscy się usadzili i samolot zaczął nabierać prędkości na pasie startowym, jeden z chłopców odpiął pas i pocwałował na tyły samolotu, niewątpliwie opowiedzieć jakiś dowcip któremuś koledze powodując pospieszny galop jednej stewardesy do pilota, żeby zatrzymał samolot, a dwóch- do chłopca, żeby może jednak wrócił na miejsce i zapiął pas, bo nikt nigdzie nie poleci. Wszystko to odbywało się przy zupełnym, uporczywym ignorowaniu całej grupy młodzieży przez opiekunów. Potem już było normalnie- przez cały lot nikt oprócz grupy młodzieży nie mógł się dostac do żadnej z toalet, a mniej więcej po 20 minutach od wystartowania dwie psiapsiółki, otwierając sobie torbę chipsów o smaku papryki, rozsypały ją na siebie, współpasażerów oraz przejście miedzy rzędami. Normalnie. Tak samo jak zwykle. Na pewno tkwiąco w tak zwanej koncertowej normie jak nieboszczyk w za ciasnej trumnie. A nad tym wszystkim zrezygnowany głos pierwszego pilota: "Thank you for travelling with us today. We wish you a pleasant stay in Stuttgart. Please, don't clap..."

piątek, 27 czerwca 2008

Potencjał macicy.

Prasa doniosła, nie po raz pierwszy zresztą o tym, że płace kobiet nadal są o 30% niższe od zajmujących takie same stanowiska mężczyzn (zwłaszcza na stanowiskach kierowniczych). Między innymi tę kwestię postanowiono omówić w EKG- porannym programie ekonomicznym w "TOK FM". Do szczególnie odkrywczych wniosków ta obmowa omawiających nie doprowadziła- tak, jest dyskryminacja, bierze się stąd, że kobiety rodzą dzieci (co za szok!). I że umiejący liczyć pracodawca natychmiast ten potencjał prokreacyjny, wynikający z prostego faktu posiadania macicy pracowicie (jak to pracodawca) przelicza na te lata spędzone, jakżeby inaczej, przez kobietę, na urlopie macierzyńskim/wychowawczym. Stąd wzięła się moja obserwacja numer jeden. Nawet, jeżeli jest się:
1/. kobietą, w ogóle nie mającą życzenia mieć dzieci,
2/. kobietą homoseksualną, która dzieci mieć może i chciałaby ale z kimś, kogo kocha, czyli swoją partnerką,
3/. kobietą, mającą życzenie mieć dzieci, ale z jakichś powodów samotną, a z koncepcją posiadania dziecka w związku,
4/. kobietą związaną i z partnerem i z ideą rozmnażania, ale z jakichś powodów dzieci mieć nie mogącą,
i tak istnieje znacząca szansa że Cię, matko, żono i kochanko, potencjalny pracodawca obejrzy od stóp do głów przez pryzmat macicy. Potencjalny pracodawca wie lepiej i lepiej umie ocenić drzemiący w Tobie (zazwyczaj przez 9 miesięcy) potencjał. I w zasadzie można się uskarżać na taki stan rzeczy, ale racje finansowe pracodawcy też należy zrozumieć, bo są ważne dla rozwoju ekonomicznego kraju, owe racje. Kobiet, które w mniej lub bardziej sformalizowanych związkach rodzą dzieci i mają układ tego rodzaju, że mąż chętnie zajmie się maluchem, sam bądź wespół z klaszczącymi uszami z radości babciami w ogóle w powyższy obraz nie wpisuję, żeby potencjalnemu czytelnikowi pewnego typu nie zawrócić w głowie nadmiarem ziejącej z powyższego tekstu już w tej chwili herezji, wymierzonej w Naturalny, Odwieczny Porządek Rzeczy.

Skoro zaczęłam te obserwacje numerować, to zasada zachowania logiki tekstu pisanego prowadzi ku opisaniu obserwacji numer dwa. Oto i ona. Związana będzie z wypowiedzią pana eksperta, który w opisywanej audycji brał udział, a która to wypowiedź współgrała idealnie z zasłyszaną ongiś wypowiedzią mojego kolegi (nazwiska pana, niestety, nie dosłyszałam, a nazwisko kolegi zachowam dla siebie). Sens miała wypowiedź mniej więcej taki: pan ekspert (jak mój kolega) ma żonę oraz dzieci. Żona nie pracuje bo bardziej się opłaca, żeby siedziała w domu z dziećmi. "Bo gdyby pracowała"- tłumaczył pan ekspert "to, co by zarobiła, szłoby na opiekunkę do dzieci." I im dłużej pan ekspert mówił tym bardziej ja byłam ciekawa, co tak naprawdę myśli o tym rozwiązaniu ekspercka żona. Bo żona mojego kolegi zaparła się, że dla własnego zdrowia psychicznego musi wychodzić do pracy. Jakiejkolwiek. Choćby na cztery godziny trzy razy w tygodniu. Tak, żeby musiała ubrać coś innego, niż zabrudzony przez pociechy podkoszulek, umalować się i zrobić coś z włosami. I ku rozpaczy mojego kolegi oraz dezaprobacie wielu jego kolegów,, oraz niektórych koleżanek, wydawała lwią część swojej niewielkiej pensji na opiekunkę do dzieci. Które, jak raportowała żona kolegi, w życiu nie cieszyły się z jej widoku tak jak wówczas, gdy wracała po pracy do domu (i to nie dlatego się cieszyły, że opiekunka biła je i głodziła).

My, kobiety, jednak chyba jakieś dziwne jesteśmy...

wtorek, 24 czerwca 2008

Aby język giętki...

Nie będą to, jak mógłby ktoś pomyśleć, wynurzenia na temat profesjonalnego spożywania lodów, a refleksja na temat przeczytanego przeze mnie dziś w prasie bardzo kobiecej wywiadu Małgorzaty Domagalik z Jerzym Pilchem. Jego fragmenty (ze szczególnym uwzględnieniem fragmentu poniższego) przeczytałam po dwakroć. Raz ze względu na treść, drugi zaś- ze względu na formę, w jakiej była owa treść wyrażona.


"M.D.: Czy mi się wydaje, czy Ty oprócz tego, że doskonale zdajesz sobie sprawę ze swoich wielu talentów, jesteś nieśmiały?

J.P.: Potwornie. Jestem defensywny. Z tego w oczywisty sposób rodzą się pewne agresje, wyraz twarzy nieprzychylny. Ciągle słyszę, że budzę strach.

M.D.: W kim?

J.P.: We wszystkich. Słynny wyraz twarzy nieprzychylnego buca.

M.D.: Buca...

J.P.: Od dziecka prawdopodobnie. Dziecko buc."



Sztuka celnego operowania słowem od zawsze budziła we mnie bezbrzeżny zachwyt. I nie tylko we mnie- przecież retoryka to nie jest wynalazek współczesny butelce z kapselkiem. Jednak za każdym razem zaskakuje mnie i zadziwia na nowo, że umiejętność komunikowania światu swoich stanów emocjonalnych może wyjść (i to na jak daleką wycieczkę werbalno - mentalną!) poza terkoczący karabin maszynowy dowcipu zachwyconego młodzieńca; "A ten... A my się czasem nie znamy z lekcji francuskiego?" (zapewne pisanego przez z).




P.S.: Jeśli Cię, drogi czytelniku, grozą napawa ziejące z dzisiejszego wpisu słowo "buc" (i to użyte dwukrotnie) to znaczy, żeś z Krakowa. Poza granicami Stołecznego Królewskiego Miasta to nie jest aż taka straszna obelga- słowo!

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Futbol oczami postrzeganej stereotypowo kobiety.

Wczoraj, pierwszy raz w tym tygodniu, oglądałam mecz. Piłki. Nożnej. Hiszpanie grali. A mecz ów oglądałam, na odmianę, w grupie.

Pierwsza połowa: 0:0
Druga połowa: 0:0
Trzecia połowa (taka krótsza, bo to dogrywka): 0:0

Ostatnie piętnaście minut: bez zmian. Włosi uganiają się po zadbanym, austriackim trawniku za Hiszpanami, bo Hiszpanie to są bardzo przystojni mężczyźni (chociaż już na trawniku okazało się, że w porównaniu z Włochami kurduple), ale z tego uganiania się nie wynika nic ani dla Włochów ani, tym bardziej, dla Hiszpanów.

Karne. Do tego doszło. Iker Casillas (najprzystojniejszy z Hiszpanów, pewnie dlatego oznaczyli go takim żółtym gałgankiem na rękawie) broni (broni!) dwa. Ha! Hiszpanie w półfinale! Fiesta na ulicach Madrytu! Polsko- hiszpańskie dziecko kolegi ryczy ze strachu z głębin jego hiszpańskiego samochodu, pędzącego przez madryckie ulice w wizgu petard.

I obserwacja natury innej- fajnie się oglądało mecz w stadzie. Fajniej niż samodzielnie w domu. Co składa się na obserwację natury następującej- jeżeli chodzi o wydarzenia tego typu, co mecz na Euro ludzie, podobnie jak surykatki, są stworzeniami jak najbardziej stadnymi. Chociaż nie sądzę żeby jakakolwiek surykatka była zdolna do wydania z siebie takiego okrzyku, jak wczoraj ja przy drugim obronionym przez Ikera C. karnym.

Manuela Gretkowska...

...której książki czytałam , podobały mi się i miałam ją za kobietę mądrą, powiedziała dziś w radio TOK FM ( i bardzo mnie martwi, że mogła to być obserwacja własna, a nie cytat z Macieja Giertycha):

"Mężczyzna jest intelektualnym ukoronowaniem kobiety."

No tak. Ja też kiedyś miałam sześć lat i nosiłam diadem z cekinów i papieru...

"Bez Ciebie jestem tak nudny jak akademie na cześć"

„Z nim nie da się być, bo on jest nudny.”- podsumowanie zwolna wsiąkało w tapicerkę mojego samochodu, toczącego się przed siebie w deszczu.

Milczałam intelektualnie, podczas kiedy gdzieś w mojej głowie w drugie okrążenie weszło zadyszane pytanie: „Dobry Boże, może to jest wytłumaczenie tego wszystkiego, co się ostatnio w moim życiu wyrabia, a co istotniejsze- tego wszystkiego, co się w nim NIE dzieje. Może ja po prostu, zwyczajnie, jestem nudna.”

„Słuchaj, czy ja jestem nudna?”- pytam z niepokojem Bliskiego Mi Człowieka ( w skrócie BMC). „Nie bardziej nudna niż inni, tylko nie masz pomysłu ani na siebie, ani na Związek.”- odpowiada bez wątpienia szczerze. Hmm…

Pośpiesznie przyglądam się liście znanych mi osób. Większość lubię. Niektóre kocham. Które z nich na pewno, nigdy, absolutnie nie są nudne?

Żadna. O każdej z tych osób mogę powiedzieć, że bywa nudna. Zabawna. Fascynująca. Irytująca. Mądra. Durna. Życzliwa. Paskudna. A od czasu do czasu- zwyczajnie nudna jak nie wiem co.

Więc może to jest tak, że bycie nudnym nie jest funkcją charakteru, ale zwyczajnie splotem rozmaitych okoliczności? Może osoby określane jako nudne są po prostu nie poznane lepiej? A może pojęcie osoby nudnej w przyrodzie nie istnieje jako pojęcie bezwzględne? Nie wiem. Nie wiem też, co to znaczy mieć pomysł na siebie. A jeżeli, dajmy na to, mamy taki pomysł- niczym interes życia i to, co w ramach pomysłu wymyśliliśmy, z przyczyn najprzeróżniejszych się zwyczajnie nie wydarza? Czy oznacza to wtedy brak pomysłu na siebie, czy po prostu pomysł nieudany? I to nieudany dla siebie, bo dla kogoś innego może być wielokrotnym strzałem w dziesiątkę z broni krótkiej.

I za co idzie się do piekła bardziej?

niedziela, 22 czerwca 2008

Pada w każdym oknie.

Dawno temu, kiedy czasopismo "Film" wydawane było jeszcze na papierze, który został pracowicie wytworzony z toaletowego oraz pakowego a "Polityka" była miesięcznikiem, w jednym z nich przeczytałam artykuł. Ponieważ artykuł poświęcony był prozie Andrzeja Sapkowskiego, na której wychowała się spora część moich znajomych należy chyba poczynić założenie, że miejscem opublikowania była jednak "Polityka". Z artykułu zapamiętałam na zawsze jedno zdanie: "Przecież muszą być inne światy dla naszego wędrowania."

Z tego zdania, z pobożnego (albo bezbożnego, jak kto woli) życzenia wzięła się, między innymi, Cinnamon Cayenne.

Nie będę tutaj wyjaśniać, kim lub czym jest, bo to póki co nie miejsce na tego rodzaju opowieści; jedni wiedzą, innych odsyłam do "Miejsca początku" czyli drugiego z obecnych na tej stronie linków. Natomiast niewątpliwie dłużna jestem wyjaśnienie, dlaczego jej miejsce w internecie jest powiązane z moim.

Tworzenie wymyślonych postaci, wszystko jedno w jakim celu, jest formą swoistego rozszczepienia osobowości. "Ten drugi" (lub, w przypadku pani Cayenne, "ta druga") albo jest nami- tylko bardziej lub mniej, albo jest wszystkim tym, czym sami nie jesteśmy, boimy się być, chcemy się stać.

Moje prywatne rozszczepienie osobowości ma wiele aspektów. Jako tytułu dzisiejszego wpisu użyłam najsmutniejszego haiku świata; pasuje do tego tylko jeden z nich.

Cinnamon jest kwintesencją niezależności. Także emocjonalnej. Cokolwiek nie działoby się w jej życiu, przechodzi przez to bez wsparcia ze strony innych osób doskonale wiedząc, że można i trzeba polegać wyłącznie na sobie.

Ojalá...

If only...