sobota, 26 lipca 2008

Słowo na niedzielę.

Ponieważ przy obecnych cenach benzyny podróż jednej osoby (niekoniecznie hobbiciej) z Krakowa do Wrocławia i z powrotem wychodzi taniej pociągiem, niż samochodem- pojechałam pociągiem. W jedną stronę pośpiesznym. W drugą- Eurocity (który kiedyś nazywał się Intercity, ale z kolejną reformą widać awansował jako, że jeździ z Hamburga do Krakowa i z Krakowa do Hamburga). Dystans, jaki pokonuje ów pociąg w każdą ze stron, to 268 kilometrów. Na jego przebycie pośpieszny potrzebuje czterech i pół godziny, Eurocity zaś- godzin czterech. Nigdy nie byłam matematycznym orłem ale obawiam się, że średnia szybkość takiego pociągu plasuje sie niewiele powyżej 60 (sześćdziesięciu) kilometrów na godzinę, czyli w okolicach dobrze rozpędzonej motorynki. No ale nic- podróże kształcą, można podziwiać krajobrazy za oknem, czytać prasę ( na podróż w jedną stronę wchodzą dwa czasopisma kobiece z tych eksluzywnych, czyli po 215 stron reklam i artykułów o niczym każde), albo integrować się z bliźnimi. I właśnie o owej integracji teraz słów kilka.

W Eurocity obowiązują miejscówki. Moja miejscówka wypadła obok chłopięcia. Chłopię, jako że jest lato (i to nawet miejscami upalne), odziane było nader letnio. A na stopach miało sandały. To znaczy prawdopodobnie miało je na stopach w Hamburgu czy gdzie tam wsiadło w elegancki ów pociąg, bo w czasie tej podróży- już nie. Butki stały pod siedzeniem sąsiada, chłopię zaś stópki złożyło na oparciu siedzenia przed nim. Dość wysoko wypadał ów punkt złożenia, na wysokości mojego obojczyka. Abstrahując od walorów estetycznych w zakresie wizualnym- stopy owe wydzielały specyficzną woń, pozostającą w pewnej sprzeczności z dezodorantem, którym chłopię zlało się obficie od pasa w górę, zapewne żeby odwrócić uwagę innych od, nie bójmy się tego słowa, cuchnących stóp. No ale nic- pociąg sunie przez pola, gdzie gryka i dzięcielina, a ja wyobrażam sobie wizytę w sklepie z szerokim wyborem serów pleśniowych, bo w końcu od czego ma się wyobraźnię. I nagle, bez uprzedzenia, z przepaścistej torby piastowanej pod siedzeniem chłopię wyjmuje bułę oraz pojemnik na żywność. Pojemnik ów otwiera nie pozostawiając wątpliwości, że w środku mieszka ( i to chyba od samego Hamburga) sałatka rybna ( z cebulką, a jakże), przyrządzona zapewne przez jakąś troskliwą, spokrewnioną jejmość z Frankfurtu nad Frankfurterką. I zaczyna konsumpcję.

I tu miejsce na moje własne, prywatne, warunkowane olfaktorycznie słowo na niedzielę. Bo może jest to jakaś niezwykle rzadka wiedza tajemna, Której nie naucza się w szkołach. O której milczy katechizm, telewizja "Trwam" oraz "Gość niedzielny". A nawet "Fakt". Miejże, pasażerze dowolnego środka komunikacji, gdzie przestrzeń ograniczona, a czas podróży można policzyć w godzinach (nawet, jeśli to rachowanie do jednego), tę odrobinę wyobraźni, żeby w czasie owej podróży powstrzymać się od spożycia ryb, cebuli, jaj, zjełczałego tłuszczu (to chyba automatycznie dyskwalifikuje frytki z McDonalda...) i waleriany (lista jak najbardziej otwarta). Nie żryj drugiemu nad głową, co Tobie niemiłe!

P.S.: Oczywiście mogłam mieć większego pecha. Chłopię przed wejściem w eksluzywne wnętrza pociągu mogło było zeżreć bób. Lub bigos...

środa, 23 lipca 2008

Zagadując ciszę.

Głęboko w ludzkiej naturze, gdzieś między lękiem przed ogniem i uderzeniem pioruna a ziewaniem na widok ziewającego bliźniego, leży wypełnianie dźwiękiem i ruchem prawie każdego milimetra kwadratowego przestrzeni wokół nas. Zdenerwowanie pokrywamy nerwowym opowiadaniem o maryninych przymiotach. Hale odlotów, przedziały pociągów, autokary, tramwaje wypełnione są po brzegi machaniem nóg, gadaniem przez telefon komórkowy, szelestem nieuważnie czytanych gazet, ogłuszającym dudnieniem muzyki z słuchawek odtwarzacza MP3 siedzącego nieopodal sąsiada. Czy to znak czasu? Należałoby sprawdzić, jak zachowaliby się ludzie, podróżujący ze Lwowa do Alhambry nie samolotem czy autokarem, a trzęsącym powozem, stłoczeni w jego ciasnym wnętrzu przez kilka długich dni. Może rzeczywiście jest tak, że żyjemy coraz szybciej, coraz głośniej i coraz bardziej niecierpliwie. Może umiejętność trwania w bezruchu lub w ciszy jest tyleż rzadka, co niepotrzebna?

Może zakonnicy z niezwykłego dokumentu "Wielka cisza" są jedynie reliktem przeszłości, nijak nieprzystającym do życia w XXI wieku? Przecież nawet rewelacyjna Danuta Szaflarska w filmie swojego życia- "Pora umierać"- zagaduje swoją samotność, oswaja ją monologami, kierowanymi w lustro, albo wprost w kudłate uszy swojego psa, Filadelfii. Może, podobnie jak przysłowiowe egipskie ciemności cisza, w której słychać, jak pada śnieg jest gatunkiem, skazanym na wymarcie? Może ludzkość nigdy nie chciała nauczyć się oswajać ciszy, co tłumaczyłoby powstanie teatru, opery i talkshow Jerrego Springera? Może, zamiast przez prawie trzy godziny ( bo tyle trwa dokument Philipa Gröninga) manipulować pilotem w poszukiwaniu "głosu" i mieć nadzieję, że wreszcie coś się stanie (któryś zakonnik umrze; w końcu są w większości mocno wiekowi, albo chociaż jakis pożar klasztoru od zabłąkanego pioruna), po prostu włączymy MTV, podkręcimy dźwięk w nowej grze komputerowej, wrzaśniemy do współmieszkacza, żeby ciszej gadał przez komórkę i nie będziemy nigdy więcej rozmawiać o ciszy?

piątek, 11 lipca 2008

Niszowo.

Miałam wczoraj niekłamaną przyjemność uczestniczyć w koncercie Loreeny McKennitt w Sztuttgarcie. Wrażenie niesamowite nie tylko od strony muzycznej bo chyba nigdy nie zdarzyło mi się oglądać koncertu z publicznością o średniej wieku koło 45 lat i z takim stężeniem oryginałów w metrze kwadratowym amfiteatru. Niewiasty w powłóczystych, aksamitnych szatach. Co najmniej dwóch panów w wieku bliżej sześćdziesiątki, pląsających trochę w rytm "Skelliga" i "Marco Polo", a trochę- przez siebie tylko słyszanej muzyki. Pannę tańczącą (o ile umiałam ocenić- całkiem udatnie) tańce irlandzkie. Oraz inną, z wyraźnym, gruntownym przygotowaniem z tańca brzucha (ruszała się świetnie, ściągając ku sobie pełne podziwu zmieszanego z zawiścią spojrzenia dziewcząt o połowę o siebie młodszych). Starszego pana, dyrygującego z zapamietaniem (oraz zamkniętymi oczami) wszystkimi muzykami ze swojego siedzącego miejsca w czwartym rzedzie sektora E. Pannę młodą w śnieżnobiałej sukni ślubnej. Wiele, wiele par tożsamopłciowych (w tym- dwóch miłych gejów po czterdziestce, przytupujących ochoczo na ławce koło mnie). Dziwnie. Inaczej niż zwykle. Na pewno odbiegająco od tak zwanej koncertowej normy dość raźnym galopem. Niszowo po prostu. A nad tym wszystkim strzelisty jak gotyckie katedry głos kanadyjskiego rudzielca.

Ażeby dostać się na ów koncert, zakupiłam bilet na samolot tanich linii lotniczych z biletem na autobus na lotnisko. Autobus miał odjechać o 8.30 rano. Kiedy o 8.55 wciąż staliśmy na tym samym dworcu autobusowym, niektórzy pasażerowie zaczęli tracić wiarę w to, że odlecą ku swoim miejscom przeznaczenia, wypisanym tłustym drukiem na nietanich zapewne biletach lotniczych. A staliśmy dlatego, że cała wycieczka radosnej młodzieży nie zdążyła. Jadła w tym czasie hamburgery, kupowała prasę i w ogóle miała pewność, że cały autobus na nich poczeka, bo przecież zapłacili za bilety, a ich opiekun zadzwonił i uprzedził, że się spóźnią. Ano nic- modnie ubrana, modnie ostrzyżona młodzież nadciągnęła wraz ze swoimi plecakami i hamburgerami, zajęła miejsca, dojechaliśmy na lotnisko mniej więcej o czasie. Młodzież okazała się lecieć tym samym samolotem, co ja. A zatem dane mi było doświadczyć co najmniej czterech wezwań owej młodzieży do swoich toreb i waliz przez służby bezpieczeństwa lotniska, następnie- do samolotu, a potem przepychanek, kto z kim siedzi i dlaczego nie pod oknem. Kiedy już wszyscy się usadzili i samolot zaczął nabierać prędkości na pasie startowym, jeden z chłopców odpiął pas i pocwałował na tyły samolotu, niewątpliwie opowiedzieć jakiś dowcip któremuś koledze powodując pospieszny galop jednej stewardesy do pilota, żeby zatrzymał samolot, a dwóch- do chłopca, żeby może jednak wrócił na miejsce i zapiął pas, bo nikt nigdzie nie poleci. Wszystko to odbywało się przy zupełnym, uporczywym ignorowaniu całej grupy młodzieży przez opiekunów. Potem już było normalnie- przez cały lot nikt oprócz grupy młodzieży nie mógł się dostac do żadnej z toalet, a mniej więcej po 20 minutach od wystartowania dwie psiapsiółki, otwierając sobie torbę chipsów o smaku papryki, rozsypały ją na siebie, współpasażerów oraz przejście miedzy rzędami. Normalnie. Tak samo jak zwykle. Na pewno tkwiąco w tak zwanej koncertowej normie jak nieboszczyk w za ciasnej trumnie. A nad tym wszystkim zrezygnowany głos pierwszego pilota: "Thank you for travelling with us today. We wish you a pleasant stay in Stuttgart. Please, don't clap..."