poniedziałek, 28 grudnia 2009

Avatar.

Obawiam się, że nie wykazałam przejawów nadzwyczajnej oryginalności, idąc do kina na "Avatara". Zupełnie jak wszyscy Ci, którzy na tydzień naprzód wykupili bilety do Imaxa na seans 3D Dolby Surround. Każdy chciał zobaczyć, co nowego ma nam do zaproponowania James Cameron. Czy srebrny ekran wciąż jeszcze kryje w sobie magię dla nas, którzy w kinie widzieliśmy już chyba wszystko.

Otóż- kryje! Dzięki Cameronowi i kamerom 3D na dwie godziny czterdzieści minut zanurzamy się (i w przenośni i dosłownie) w obcy, egzotyczny świat. Najpiękniejszy nocą, kiedy ze wszechogarniającego błękitu wynurzają się lśniące delikatną poświatą kształty roślin (analogia z niesamowitymi krajobrazami, rozpościerającymi się przed oczyma nurka jest aż nazbyt oczywista). Niczym dla pogrążonego w niby- śnie, unieruchomionego na wózku inwalidzkim głównego bohatera znowu możliwe jest wszystko- bezpieczny upadek z nieba na ziemię, lot na oswojonym gadzie i bieg na bosaka po opadłych liściach. Na dwie godziny czterdzieści minut znowu możemy mieć dwanaście lat i z wypiekami na twarzy chłonąć piękno niesamowitego świata. Tyle, że tym razem, dzięki technice 3D ten świat jest na wyciągnięcie ręki.

Technika 3D, która do tej pory próbowała nas zaskoczyć lotem z duchami nad kominami zaśnieżonego Londynu ("Opowieść wigilijna") albo wydłubać oko wysuwającą się z ekranu, wielgachną igłą ("Koralina") tym razem nie stara się ani zaskoczyć, ani zaszokować. Tym razem jej jedyną funkcją jest skrócenie dystansu między ekranem a fotelem widza, a przez to- wciągnięcie widza w świat Pandory, zamieszkiwany trzymetrowe, niebieskie plemię Na'vi. I w tym też tkwi magia tego filmu, jego piękno i urok.

W warstwie fabularnej film nie ma do zaoferowania absolutnie nic ciekawego czy oryginalnego. Walka zmilitaryzowanych ziemian z noszącymi przepaski biodrowe i uzbrojonymi w łuki tubylcami o surowce planety jest opowiedziana płasko i sztampowo. Tak zwany wątek miłosny w filmie miłościwie przemilczę. Jego pseudo ekologiczny, podszyty filozofią wicca przekaz new age- także.

Jedyna, za to wielka siła tego filmu tkwi tylko i wyłącznie w jego warstwie wizualnej (ścieżka dźwiękowa jest, niestety, amatorską kompilacją "Adiemus" i muzyki z trailerów "Zmierzchu" i "Janosika"- chóry, bębny, piszczałki, wokal egzaltowanego sopranu). Jeżeli jesteśmy w stanie skupić się wyłącznie na przekazie ekran-oko- po dwóch godzinach czterdziestu minutach wyjdzie z kina zachwycony trzynastolatek, którego każdy z nas gdzieś tam w sobie nosi- jedni głęboko, drudzy tuz pod skórą.

Oczywiście, można w czasie seansu (albo po nim) zadawać rozmaite pytania. Jaki sens ma strzelanie z łuków do śmigłowców? Jakim cudem latające gady (oraz ich piloci) są w stanie utrzymać się w prądzie powietrza wokół śmigieł? Dlaczego pokojowy, pro ekologiczny naród Na'vi ma w każdym plemieniu grupę wojowników? Czemu Na'vi wyglądają jak trzymetrowe skrzyżowanie elfa ze smerfem? I po jaką cholerę im ogony, skoro nie dla utrzymywania równowagi/łapania rzeczy?

Można- ale po co? Czy kto kiedy pytał Gandalfa, jak dokładnie stał się Białym Czarodziejem? Albo Czarnoksiężnika Geda, czemu na pomoc wiosce przywołał akurat mgłę?

niedziela, 27 grudnia 2009

Słońce pokonał Cień.

Świąteczny, wczesny poranek. Tak wczesny że nieomal nie mam pewności, czy to jeszcze Wigilia, czy już Boże Narodzenie. Mkniemy z Jednostką Zakontraktowaną pustą autostradą płatną ku miastu wojewódzkiemu, w jednym ze szpitali którego zalega moja babcia ze złamanym biodrem. Wokół nas krajobraz jak z pocztówki z życzeniami Wesołych Świąt- deszcz, dwanaście stopni powyżej zera i kilometry pustego asfaltu.

"Już widać ten klasztor, o którym mówiła Jagoda."

"Tak- rzeczywiście, muszę sprawdzić, jak tam jest z wizytami i możnaby ra..."- urywam raptownie, wlepiając wytrzeszczone oczy w pobocze, które w tym miejscu przebiega nad autostradą. A tam, za siatką, w deszczu, chodzi w kółko facet w kapeluszu. Oraz z harmonią. I wygrywa na tej harmonii, wyśpiewując ile sił w płucach, z radosnym uśmiechem na obliczu. Z perspektywy pędzącego sto czterdzieści na godzinę samochodu nie słychać, co gra i śpiewa ów boży człowiek. Ale że to czas po temu i pora, zapewne głosi światu wesołą nowinę, że w pewnej stajni znowu, jak co rok, urodził się Panu Bogu i Dziewicy Marii zdrowy chłopiec.

Kilka godzin później, już ze zdecydowanie mniejszą szybkością, turlikamy się przez pustawe miasto wojewódzkie ku obskurnemu szpitalowi. "Wy wiecie co?" - opowiada z tylnego siedzenia tato. "Wczoraj po południu zachodzę do babci i z daleka słyszę kolędę. Myślę- radio albo telewizor, tylko czemu tak fałszywie- i idę dalej. Wchodzę na salę, a wszystkie te staruszki śpiewają, ile sił w płucach, że przybieżeli do Betlejem pasterze. Mówię "dobry wieczór" a one nic- nawet okiem nie mrugną, tylko śpiewają, jak tam każda może. Skończyły i dawaj, że dzisiaj w Betlejem wesoła nowina! No to co miałem zrobić- rozpiąłem kurtkę i zaśpiewałem z nimi, w końcu to Wigilia!"

W końcu to Wigilia. Jul. Saturnalia. Dla niektórych- w nędznej stajni gdzieś hen, na innym kontynencie, narodził się boży syn, Mesjasz, który za trzydzieści trzy lata przypieczętuje własną krwią Nowe Przymierze ludzi z odmienionym, miłosiernym i wybaczającym Bogiem. Dla wszystkich- także harmonisty przy autostradzie i śpiewających kolędy babć w szpitalnej sali- po raz kolejny narodziła się Nadzieja. Że wrócą ptaki. Że zakwitną jabłonie. Że wygrzejemy w cieple lata pobladłe, skostniałe twarze. Że Słońce znowu, jak co roku, pokonał Cień.

piątek, 4 grudnia 2009

Z miejskich ulic polskich.



No nie czynny. Salon. Redekorejszyn trwa.


poniedziałek, 30 listopada 2009

"To to horror jest?"

Nie rozumiem fenomenu książek Stephenie Meyer. Bo jakbym rozumiała, wzięłabym rok urlopu bezpłatnego, siadłabym przed komputerem i sama napisała ze dwa tomy opowieści o miłości Przeciętnej- A- Jednak- Absolutnie- Nieprzeciętnej Izabeli Łabądź i studziewięcioletniego szlachetnego wampira- wegetarianina o aparycji dwudziestotrzyletniego Roberta Pattinsona twierdzącego, że od pewnego czasu ma lat siedemnaście. Zrobiłabym się od tego sławna i bogata i przy odrobinie szczęścia nie musiałabym farbować włosów na kasztanowo ani opowiadać że na początku, niczym u Martina Luthera Kinga, „był sen”. W tym konkretnym wypadku- sen o brokatowym młodzieńcu, sunącym ku przyszłej autorce bestsellerów po umajonej łące. Nie rozumiem tym bardziej, że zanim świat usłyszał o Cullenach (pierwsza publikacja „Zmierzchu” miała miejsce w 2005 r.), nagrodę Anthony Awards dostała Charlaine Harris za „Dead Until Dark”, pierwszą książkę o przygodach Sookie Stackhouse, zakochanej po uszy w Ach- Jak- Przystojnym wampirze kelnerce z głębokiego południa Stanów Zjednoczonych. Która na dodatek, niczym boski Edward C., potrafi słyszeć cudze myśli. Ale ja dziś nie o tym.

Skoro popularna, seria książek natychmiast zaczęła być przerabiana na serię filmów bo obecnie ludzie, zamiast sylabizować z tydzień trzysta stron powieści i wyobrażać sobie, jak wyglądają główni bohaterowie wolą, jak się im streści i pokaże gotowe.

Przerabiano, jak logika przykazuje, po kolei. Najpierw tom pierwszy, potem drugi. A zatem- rok temu o tej porze świat zobaczył, jak panna Swan zakochuje się ze wzajemnością w paniczu Cullenie i omal nie przypłaca tego wyssaniem do sucha przez wampira Jamesa. W tym roku natomiast- jak Edward nieprzekonująco kłamie, że już Isabell nie pragnie, dla jej własnego dobra porzuca ja na pastwę przystojnych wilkołaków, po czym próbuje popełnić samobójstwo w malowniczym, włoskim miasteczku.

Pierwszy film był... pozytywnym zaskoczeniem. Żadne arcydzieło- ot, sprawnie zrealizowany film dla nastolatek o miłości niemożliwej, a jednak możliwej. Niosący w dodatku przekaz pozytywny uniwersalnie- Bella, dziewczyna znikąd, nie wyróżniająca się niczym szczególnym ( a przynajmniej nie w tym tomie, proszę Państwa), taka „every girl” zdobywa serce niezdobytego dotychczas ideału, najpiękniejszego i najniezwyklejszego chłopaka w szkole. Jednym słowem- każda nastolatka ma szansę spotkać swojego Edwarda. Chociaż dla większości będzie wyglądał i zachowywał się co najwyżej jak Mike Newell, kolega Belli ze szkoły. Sukces filmu leżał właśnie w tej sprawnej realizacji. W opowiedzeniu prostej „love story” nastolatków w taki sposób że, jak trafnie zauważa „The Washington Times” stanowi ta opowieść wehikuł czasu, przenoszący nas w lata, kiedy świat mógł się skończyć wyłącznie z powodu przypadkowego (lub nie!) dotyku dłoni kolegi z ławki, wszystko było takie podniecające i przerażające zarazem, było... no po prostu było bardziej. Love story ilustrowanej dobrą, rockową ścieżką dźwiękową i świetnymi zdjęciami Forks- miasteczka, w którym większość czasu pada deszcz, a w otaczających je lasach dobre wampiry polują na zwierzęta, złe- na ludzi, a Edward Cullen wyznaje Isabeli Swan, że czekał na nią całe życie i że będzie ją zawsze kochał.

Ekranizacja drugiej części jest po prostu, zwyczajnie nudna. Zamiast dobrej muzyki w tle- ścieżka dźwiękowa jak z „Listy Schindlera”. Sposobem reżysera na wlokącą się niemiłosiernie fabułę jest zdejmowanie przez męską obsadę filmu podkoszulków i błyskanie w kamerę świeżo woskowanym torsem. Ładne zdjęcia? Tak- ale przepiękne ujęcie Sama, skaczącego z klifu do morza i rozświetlone słońcem, włoskie miasteczko Voltura w czasie święta świętego Marka to za mało. O wiele za mało, żeby przez dwie godziny uchronić znudzonego widza przed ziewaniem. Niewykluczone zresztą, że z rozpaczy rzeczony widz chwyta się kurczowo tych dwóch ujęć żeby nie być zmuszonym przyznać, że tak całkiem i do szczętu zmarnował dwie godziny. Zaś urok prostej „love story” z części pierwszej serii pryska wraz z pojawieniem się na ekranie Roberta Pattinsona. Nie wiem kto mu powiedział, że Prawdziwa Miłość to Cierpienie- ale temu komuś najwyraźniej uwierzył. I odgrywa to cierpienie najlepiej, jak potrafi- to znaczy przy pomocy dwóch, nie bardzo się od siebie różniących wyrazów twarzy i kurczowo zaciśniętych szczęk. Mogłabym przysiąc, że kiedy wreszcie, z tym samym szczękościskiem, znika widzowi z oczu wraz z kilogramem maskującego mimikę białego pudru i ubarwionymi burakiem ustami, w kinie daje się słyszeć zbiorowe westchnienie ulgi. Pojawienie się na ekranie rubinowookiego wampira Laurenta jakiś pan na widowni skwitował zdumionym pytaniem „To to horror jest?” Otóż nie, nawet nie to! Ani śmieszno, ani straszno, ani romantycznie. Jedyne, co dobrego spotyka w filmie i udręczonego widza i zapuchniętą od płaczu po porzuceniu przez Księcia z Bajki o Drakuli heroinę to siedemnastoletni wilkołak Jackob i krąg jego nowych, wilkołaczych kumpli. Przez chwilę filmowa opowieść staje się jakby bardziej do zniesienia a widz ma prawie nadzieję, że półprzeźroczysty w tej odsłonie sagi Edward Cullen nie wróci straszyć ekipy filmu i znudzonej widowni.

Reżyser filmu, Chris Weitz w jednym z licznych wywiadów powiedział, że zdaje sobie sprawę z miażdżącej krytyki, którą film już zebrał. Jednak on, reżyser, nie zrobił tego filmu dla krytyków, o nie! On go zrobił dla FANÓW. Które to stwierdzenie każe się natychmiast zastanowić, jak nisko można cenić fanów... Oraz przypomnieć, że na przykład „Lord of the Rings” też był zrobiony dla fanów. A nie dla wyniku box office.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Śmierć pachnie chryzantemami.

Dzień Wszystkich Świętych Polacy, nie wiedzieć czemu, obwołali Świętem Zmarłych i celebrują, składając swoim zmarłym doroczną wizytę z chryzantemami i zniczami w prezencie. W końcu każdy lubi dostawać prezenty, zmarli widać też.

No i idę, jak co roku, cmentarną alejką za tatą, dźwigającym ponadnormatywnych rozmiarów wiązankę największych chryzantem, jakie istnieją. Na grób babci. Bo tacie się takie podobają. Babcia, o ile dobrze pamiętam, chryzantem nie lubiła. Twierdziła, że śmierć pachnie chryzantemami. Takie właśnie są skutki obchodzenia 1 listopada pod tą szerokością geograficzną; mam silne podejrzenia, że dla zamieszkałej od lat w Meksyku, zupełnie nie polskiej rodziny Jednostki Zakontraktowanej śmierć pachnie cukrem z trupich czaszek, kupowanych wszędzie.

Zmachani (ubrani, jak co rok, w najgrubsze posiadane sztuki odzieży, bo jakimś cudem przez cały rok nie marznie się tak, jak 1 listopada-i to niezależnie od pogody) docieramy do grobowca. Kwiaty. Znicz. Zapałki. Nie ma zapałek! Jest zapalniczka- wyjątkowo punkt dla mamy za to, że wciąż jako jedyna w rodzinie pali. No dobrze- to Ty tu, babciu, sobie poleż, a my skoczymy z kwiatami i zniczem "na Wujcia" i jeszcze do Ciebie wrócimy.

Po drodze mama dzieli się ze mną straszną obawą, że przez pomyłkę zostanie pochowana żywcem. I obudzi sie w trumnie. Obiecuję, że do tego nie dopuszczę. Mama patrzy na mnie z nadzieją więc zapewniam, że jak umrze, wsadzę ją na tydzień do piwnicy i będę sprawdzać codziennie, czy się przypadkiem nie obudziła. Jeżeli po tym czasie pozostanie zimna i martwa, odetnę jej głowę, ułożę w nogach, przebiję kołkiem, a następnie spalę. Ojciec patrzy na nas dziwnie znad chryzantem numer dwa.

Na drugim grobowcu- niespodzianka. Współwłaściciele grobowca już tu byli. Ustawili swoje chryzantemy. I zapalili w zniczu ojca swoje, całkiem nowe wkłady. Ich chryzantemy się posunie i położy obok nasze. Ale co z tym zniczem? Gdzie tata ma wstawić przyniesiony przez siebie z zamiarem zapalenia wkład? No gdzie? Moje sugestie, że przecież znicz jest znicz, pali się za wszystkich leżących pod przyozdabianą nim płytą, zbywa ojciec głuchym milczeniem. Podpowiedź mamy, ze może wobec tego zapalimy wkład i postawimy luzem- także. Koncepcji Jednostki Zakontraktowanej, żeby w takim razie oblać może całość benzyną i podpalić mój rodziciel, chwała Bogu, nie słyszy. "No co za ludzie, jak można tak zrobić!" - zawodzi, przeszywając wzrokiem Bogu ducha winny znicz. "Żebym we Wszystkich Świętych nie mógł zapalić SWOJEGO znicza, za SWOICH zmarłych. Tak to właśnie jest, jak się dzieli grobowiec z obcymi!". Ciekawe, co na to Wujcio- w końcu on tam leży i dzieli przez 365 dni w roku, a nie jedynie z okazji 1 listopada. "Pójdę czegoś poszukać" - nie wytrzymuje presji mama i znika. Kilka chwil później odwiedzający cmentarz z zainteresowaniem przyglądają się eleganckiej kobiecie w długim do kostek futrze i kozaczkach na szpilce, z zacięciem studiującej zawartość cmentarnych śmietników. Tymczasem tatę zawodzi cierpliwość. "Wy tu stójcie, ja zaraz wrócę" - mruczy i idzie kupić kompletny znicz, z wkładem oraz kloszem. Wraca mama- bez pustego klosza zniczowego na wkład, za to z przecudnej urody żółtym liściem klonu we włosach. Po chwili wraca też i tata ze świeżo zakupionym zniczem. Znicz zostaje pieczołowicie ustawiony na nagrobku. Chwila milczenia. Wracamy?

Wracamy. "Chcesz miodku?" - pyta pojednawczo tata koło kramu ze słodyczami, rozstawionego między chryzantemami, zniczami i chorągiewkami okolicznościowymi. "Przecież Ty miodu się brzydzisz?" - dopytuje Jednostka Zakontraktowana. Miodu- tak. Ale to jest taka specjalna słodycz cmentarna do ssania, którą ze swojego dzieciństwa pamiętała jeszcze moja babcia. Pewnie, że chcę miodku. Jak co roku. Przecież to 1 listopada.



piątek, 2 października 2009

Lobbing dobry i lobbing zły.

Afera wybuchła tak koło czwartku. Niejaki Rychu wraz z pewnym Mirą lobbowali, to znaczy wydzwaniali miedzy innymi do Chlebowskiego (kryptonim operacyjny lobby lobbujacego- "Zbych") namawiając go gorąco, żeby to i owo z projektu ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych zniknęło, bo im bruździ i w dalszej perspektywie zauważalnie obcina przyrost dodatni zer na koncie. Wszyscy na Chlebowskiego wsiedli- z lewa, prawa, centrum oraz komentarzy Onetu. Bo wątpliwości nie ma- lobbing jest zły. Oraz zabroniony specjalnie w tym celu uchwaloną ustawą, żeby nie było w Polsce kupowania ustaw, jak to się czasem dzieje w USA. Julia Pitera zgłosiła co prawda zastrzeżenie że nie wiadomo, czy aby o lobbingu może być mowa, jeżeli za załatwienie takiego czy innego zapisu ustawy (albo jego braku) nie są proponowane pieniądze, ale ścieżki naprostował jej Ryszard Kalisz wyjaśniając, że z prawnego punktu widzenia lobbingiem jest załatwianie korzystnego dla siebie ustawodawstwa za propozycje jakichkolwiek korzyści, niekoniecznie materialnych. Na przykład za propozycję załatwienia dobrej pracy członkowi rodziny.

I ma Ryszard Kalisz rację. Nie wolno wydzwaniać do parlamentarzystów i wywierać na nich nacisków w kwestii tego, jak ma wyglądać regulacja prawna jakiejś sfery życia (społecznego lub gospodarczego). Jasne? Jak słońce. Proste? Jak nogi Julii Roberts. Wszyscy zrozumieli?

Otóż nie. Nie wszyscy zrozumieli. Nie zrozumiał mianowicie (albo, z racji podeszłego już wieku, nie dosłyszał) Episkopat Polski. I tego samego dnia, kiedy na głowę Chlebowskiego sypały się gromy i obelgi, a Pitera z Kaliszem zgodnie powtarzali, że do parlamentarzystów się nie wydzwania i nie mówi im, jaki kształt ustaw mają przepychać, bo to jest złe i karalne, o czym każdy chyba wie, Episkopat pochwalił się publicznie planem nowej, ważnej inicjatywy. Podejmowanej na rzecz i w imieniu każdego Polaka. Oraz Polki (ale to się rozumie samo przez się, przecież w Kościele Katolickim od dawna wiadomo, że kobiety same nie wiedzą, co dla nich dobre a co złe; vide Ewa).

Otóż aby parlamentarzyści nie zbłądzili w tak ważnej inicjatywie ustawodawczej jak in vitro, biskupi będą do nich DZWONIĆ. I tłumaczyć im, NA KTÓRĄ USTAWĘ NALEŻY GŁOSOWAĆ. Za głosowanie na ustawę właściwą- zbawienie, życie wieczne i (dożywotnio) ser z darów na plebanii. Za głosowanie na ustawę "cywilizacji śmierci"- ekskomunika (to docześnie) i czeluść piekielna (to wieczyście). Albowiem w słusznej sprawie telefony owe będą wykonywane. I z błogosławieństwem bożym numery biur poselskich wybierane. Amen. Albo alleluja.

Biznesmeni Rychu oraz Mira dzwonili i oferowali bliżej nieokreślone korzyści (materialne lub nie, jeszcze nie wiadomo) pracującemu za pieniądze podatnika i w założeniu na jego rzecz Chlebowskiemu (o nim wiadomo) za to, żeby ustawa o grach losowych i zakładach wzajemnych przybrała pożądany przez nich kształt. Biskupi będą dzwonili i oferowali bliżej nieokreślone korzyści (raczej niematerialne- zbawienie, ale jeszcze nie wiadomo) pracującym za pieniądze podatnika i w założeniu na jego rzecz wszystkim Chlebowskim sejmu tej kadencji za to, żeby ustawa o in vitro przybrała pożądany przez Episkopat kształt.

Znajdź, proszę, czytelniku, dziesięć różnic. Albo chociaż jedną. Jeżeli potrafisz.

piątek, 25 września 2009

"Ale świętości nie szargać- bo trza, żeby święte były!"

"Prezydium Konferencji Episkopatu Polski oświadczyło, że biskupi bronią prawa Kościoła do tego, by moralnie oceniać ludzkie postawy. Biskupi "z wielkim niepokojem" przyjęli środową decyzję Sądu Okręgowego w Katowicach w sprawie artykułów "Gościa Niedzielnego" dotyczących moralnej oceny aborcji. W oświadczeniu prezydium Konferencji Episkopatu Polski napisano, że Kościół nigdy nie przekreśla człowieka..."

Nigdy. Przenigdy. Nawet, jak człowiek jest nierządnicą. Ateistą. Albo gejem.

"...ale potępia grzech i zło, zwracające się zawsze przeciw samemu człowiekowi."

Potępia grzech. Na przykład grzech pedofilii (prawda, proszę biskupa Petza?). Albo grzech chciwości (czyż nie, drodzy członkowie Komisji Majątkowej?).

"Traktujemy ten wyrok jako zamach na wolność słowa i na prawo Kościoła do moralnej oceny postaw ludzkich - napisali biskupi. Zaznaczyli, że prawo do życia od początku aż do naturalnej śmierci jest podstawowym prawem ludzkim i jego obrona ma charakter uniwersalny."

I dlatego Kościół nie potępił nigdy kary śmierci.

"Hierarchowie podkreślili, że głoszenie ewangelii życia Kościół uważa za swój podstawowy obowiązek, a odmawianie mu tego prawa, a co gorsza nakładanie sankcji karnych za przypominanie prawdy o tym, że nikt nie ma władzy nad życiem drugiego człowieka..."

Nikt nie ma władzy nad życiem drugiego człowieka, zaiste. To dlatego poprzedni papież był na polecenie kardynałów kilka dni utrzymywany przy życiu pomimo jego słabnących próśb, żeby pozwolić mu odejść w spokoju?

"...jest niedopuszczalnym ograniczaniem misji Kościoła."

Bo misji Kościoła ograniczać nie można! Nawet, jak w ramach misji płoną stosy, toczą się krucjaty, zakazuje się sekcji zwłok, albo in vitro. Misją się wytłumaczy i ojca dyrektora i odmowę pochówku na wiejskim (jedynym w okolicy) cmentarzu. Odmowę ochrzczenia noworodka i podtykaną pod nos, całkowicie nieopodatkowaną tacę.

Sęk tylko w tym, że coraz mniej chętnych do słuchania tych tłumaczeń. I coraz więcej obaw, że w drodze do wiecznej chwały nieśmiertelna dusza, otarłszy się o takiego pośrednika w zbawieniu, może się mocno wybrudzić.

piątek, 11 września 2009

Kwestia wyboru.

Świat sportu rządzi się zasadami prostej, zero jedynkowej kategoryzacji. W większości dyscyplin osobno panowie, osobno panie, osobno (jeśli) pary. Przeważnie mieszane. A jeżeli sporty drużynowe, to drużyny jednopłciowe. Koszykówka panów, koszykówka pań, jazda figurowa solistów, solistek, slalom panów, slalom pań. I tak dalej. Panowie na prawo, panie na lewo (albo na odwrót) i zdobywamy medale. Proste, prawda? Tak- dopóki przewrotna natura tej odwiecznej równowagi nie zaburzy, rzucając prostej kategoryzacji pod nogi kłodę w postaci osoby, nie dającej się tak łatwo upchnąć w żadną z kategorii.

Właśnie taką osobą została Mokgadi Caster Semenya. Urodzona 7 stycznia 1991 roku w Polokwane (stolica prowincji Limpopo, Republika Południowej Afryki) mistrzyni świata w biegu na 800 metrów kobiet, złota medalistka Mistrzostw Świata w Berlinie być może zostanie zdyskwalifikowana przez IAAF, a grozić jej ma również odebranie złotego medalu mistrzostw świata w Berlinie. Za co? Ponieważ została przebadana w niemieckiej klinice i wygląda na to, że ma trzykrotnie więcej testosteronu w organizmie od statystycznej kobiety, posiada wewnętrzne organy męskie oraz jest pozbawiona macicy i jajników.

To skonfundowało panów (oraz, zapewne, panie) z IAAF. No bo jak to? Ma organy męskie, czyli mężczyzna. Z drugiej strony nie ma zewnętrznych organów męskich, więc może jednak nie... Nie ma macicy i jajników, czyli na pewno nie kobieta. No ale czy aby na pewno, skoro ma zewnętrzne organy żeńskie? Jednym słowem, czy ta osoba mogła pobiec na 800 metrów KOBIET? Bo może nie... Ale w takim razie czy miała pobiec na 800 metrów mężczyzn?

Problem nie jest obcy ani światu sportu, ani - filmu i literatury. Jeśli chodzi o kinematograficzno - literacką fikcję: pomijając liczne planety i galaktyki, zamieszkiwane w świecie science fiction przez osobniki płci co najmniej dyskusyjnej, z tematem hermafrodytyzmu zmierzył się z powodzeniem Jeffrey Eugenides w znakomitej powieści 'Middlesex" (nagroda Pulitzera w 2003 r.) oraz Lucia Puenzo, która wyreżyserowała "XXY" (m.in. nagroda Goyi dla filmu w 2008 r. i nagroda krytyków oraz Złota Palma dla pani reżyser w Cannes w 2007 r.) Pierwsza z historii opowiedziana została z perspektywy Calliope Stephanides, osoby urodzonej z niedoborem 5 alfa reduktazy (5-alpha-reductase deficiency). Narratorem drugiej jest piętnastoletni Alvaro, któremu podczas weekendu, spędzanego z rodzicami u znajomych, dane będzie poznać Alex, urodzoną jako hermafrodyta.

Problem nie jest też nowy w świecie sportu. Edinaci Fernandes de Silva, judoka z Brazylii, urodził (a) się zarówno z żeńskimi, jak i z męskimi narządami płciowymi. Aby móc startować w zawodach jako kobieta, w połowie lat dziewięćdziesiątych poddał (a) się operacji i już jako kobieta zdobyła dla swojego kraju dwa złote medale w Pan American Games (2003 i 2007) i dwa brązowe medale na Igrzyskach Olimpijskich (w 1997 r. w Paryżu i w 2003 r. w Osace).


Nie znam szczegółów sprawy Mokgadi Caster Semenya, bo po pierwsze jest świeża, po drugie doniesienia prasowe są, jakie są. A po trzecie nie mam ani ja, ani opisujący ją dziennikarze, ani panowie (oraz, zapewne, panie) z IAAF wiedzy medycznej niezbędnej, aby choćby spróbować sklasyfikować Mokgadi Caster Semenya jako mężczyznę, kobietę, hermafrodytę, osobę transseksualną, interseksualną, z syndromem Klinefeltera czy inna anomalią chromosomalną. Nie wiem też, co czuje sama Mokgadi Caster Semenya; czuje się kobietą? Czy też jest przekonana o tym, że jest mężczyzną, a brak genitaliów męskich potraktowała (ona, bądź jej trenerzy czy rodzice) jako szansę na złoto w biegu na 800 metrów z definicji słabszych od siebie fizycznie kobiet? Wiem natomiast, że trzeba posłuchać, co ma do powiedzenia. I wziąć to pod rozwagę. Bo takie osoby także są wśród nas, czy nam się to podoba czy nie. Uświadamiają, że rzeczy niezwykle rzadko bywają czarno- białe. Wymykają się znanym nam, bezpiecznym kategoriom, dzięki którym od wieków ludzkość opisywała i tłumaczyła bezpiecznie znane i odrzucała od siebie nieznane i niewytłumaczalne. Dlatego istnienie takich osób utrudnia postrzeganie świata wokół. Albo wręcz przeciwnie- ułatwia; to wyłącznie kwestia otwartości na to, co inne, nowe, nieznane. To jedynie kwestia wyboru.

Wyboru miedzy strachem a ciekawością.


poniedziałek, 7 września 2009

Sama się prosiła...

W nocy z 18 na 19 lipca pewna siedemnastolatka wybrała się na urodziny kolegi organizowane na działkach pod Tucholą ( woj. kujawsko-pomorskie ). Rano po imprezie znalazł ją dorosły brat. Była przemoczona, miała drgawki, była cała posiniaczona. Wyniki przeprowadzonej obdukcji wskazały, że została zgwałcona. Przez miejscową Prokuraturę zostało wszczęte postępowanie w sprawie. Przesłuchano świadków. Część uczestników imprezy twierdzi, że dziewczyna została wykorzystana seksualnie. Inni mówią, że sama tego chciała. Że, namawiana, piła wódkę. Że miała ochotę na seks zbiorowy. Jeden z nich przyznał się, że z nią współżył. Powiedział, że nie weźmie wszystkiego na siebie i wskazał trzech innych.

Ojciec dziewczyny ( jest jeszcze niepełnoletnia, wobec czego większość czynności w postępowaniu przed Prokuraturą dokonuje za nią jej prawny opiekun, czyli właśnie tata ) złożył wniosek o tymczasowe aresztowanie sprawców. Wniosek odrzucono. Oburzony tym ojciec napisał skargę do ministerstwa sprawiedliwości gdzie zdecydowano, że nadzór nad śledztwem przejmie prokuratura apelacyjna w Gdańsku. To z kolei oburzyło prokuratorów z Tucholi. Twierdzą, że wychowanie ofiary gwałtu pozostawiało wiele do życzenia. Że w zeznaniach uczestników są znaczące różnice. I że czekają na wyniki badań żeby móc stwierdzić, ile nastolatka wypiła alkoholu.

A ja czekam ( i mam nadzieję ), że ktoś z prokuratury nadzorującej wytłumaczy dzielnym prokuratorom z Tucholi, że dziewczyna mogła wypić dowolną ilość alkoholu. Mogła być pijana do nieprzytomności, w ogóle nie wychowana, mieć na sobie najkrótsze mini, najwyższe szpilki i najbardziej wyzywający makijaż świata. I to także nie dawałoby nikomu prawa do współżycia z nią wbrew jej woli. Tym bardziej, jeśli była nieprzytomna. Bo osoba nieprzytomna nie może wyrazić sprzeciwu ani przyzwolenia na cokolwiek a zatem wszystko, co się z nią robi, robi się z definicji wbrew jej woli. I taka właśnie jest definicja gwałtu. Czekam, że upowszechni się wreszcie w narodzie ( a w szczególności w tej części narodu, która pracuje w tak zwanych organach ) przekonanie, że goły brzuch i koronkowe rajstopy nie są "proszeniem się" o gwałt. Tak, jak noszenie portfela w tylnej kieszeni spodni nie jest "proszeniem się" o okradzenie. Parkowanie samochodu w złej dzielnicy- "proszeniem się" o rozbicie szyby i kradzież kół. I że jeżeli na tej imprezie zgwałcono dziewczynę, to w zeznaniach uczestników będą "znaczące różnice". Podpowiedź- różnice wystąpią między zeznaniami gwałcicieli i całej reszty.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Monopol na związek osobisty.

Jednym z dogmatów kościoła rzymskokatolickiego (stosunkowo nowym, bo liczącym sobie tak z 60 lat) jest fakt wzięcia Marii, matki Jezusa po jej śmierci do nieba razem z ciałem i duszą, co jest wyjątkiem, nie normą i podkreśleniem szczególnej roli, jaka ta kobieta odegrała w boskim planie zbawienia. Rocznica Assumptio Beatae Mariae Virginis in coelum przypada 15 sierpnia. Jest to także dzień, świętowany onegdaj w Imperium Rzymskim jako święto bogini Diany i związanych z tym; dojrzewania plonów oraz płodności. Stąd dziś w kościele katolickim święci się na cześć wniebowziętej Marii zioła (które potem mają mieć moce cudowne), oraz odprawia się przy okazji na wsiach dożynki. Na temat powiązań tego święta z płodnością w dobie krucjaty przeciwko in vitro kościół milczy.

Kościół może i milczy, ale kardynał Glemp milczeć ani myśli, niestety. Skoro już do Częstochowy doczołgały się w sierpniowym upale specjalnie na ów dzień święty rozliczne pielgrzymki, zostawiając za sobą szlak pustych plastikowych butelek, plastrów na odciski i zużytych prezerwatyw (mam znajomych w Częstochowie), to trzeba owym pielgrzymkom naprostować światopogląd. A że święto maryjne, ku czci kobiety i matki, postanowił kardynał coś powiedzieć o kobietach właśnie. No i powiedział. Ze kobieta nie może zostać prawdziwym kapłanem. "Owszem, niejedna pani może być dobrym administratorem, może przemawiać, ale nie może wejść w ten osobisty związek z Chrystusem-Ofiarą na Krzyżu, który dał swoje Ciało i swoją Krew" - podkreślił. Dodał, że ,,kobieta daje ciało i krew, ale w innym porządku. Wskazał na Matkę Bożą, od której Chrystus otrzymał ciało i krew, ale która nigdy nie była kapłanem." Jednym słowem- kapłanem, co prawda, być nie może, ale za to może zostać MATKĄ kapłana!

Wyłania się z kardynalskiej przemowy obraz następujący - w osobisty związek z Chrystusem może wejść tylko mężczyzna. Jeżeli kobieta chciałaby równie osobistego związku - musi urodzić sobie kapłana i namówić go do pośredniczenia między nią a Zbawicielem. Jak któraś urodziła same córki- ma przechlapane. Jak bezdzietna- tym gorzej (chociaż niewiele gorzej, niż gdyby miała same dziewczynki; wartościowanie niczym w tradycyjnej chińskiej rodzinie). Sama z siebie- nie może! Nie może, bo... bo.. no nie, bo nie! Amen! Idźcie w pokoju Chrystusa ( a Wy, kobiety, zostańcie w Jego kuchni!).

Trzeba jednakowoż oddać sprawiedliwość matce kościołowi, z której nauk i doktryny kardynał czerpie i próbuje przekazać wiernym, co i jak potrafi. Kościół próbował podeprzeć tradycyjną doktrynę o święceniach kapłańskich Pismem Świętym. W tym celu Kongregacja Nauki Wiary "zleciła Papieskiej Komisji Biblijnej, grupie wybitnych uczonych od Pisma Świętego, znanych z ortodoksji, zbadanie treści Biblii pod kątem kapłaństwa kobiet. Raport końcowy z prac Komisji zaskoczył wszystkich. Po pierwsze, jednogłośnie orzeczono, że Nowy Testament nie rozwiązuje jasno i raz na zawsze sprawy święceń kobiet. Po drugie - głosami 12 do 5 - przyjęto, że same dane Pisma Świętego nie wystarczą, aby wykluczyć możliwość wyświęcania kobiet. W takim samym stosunku głosów stwierdzono, że dopuszczenie kobiet do święceń nie byłoby pogwałceniem zbawczego planu Chrystusa." (cytat z opublikowanego w "Gazecie Wyborczej" artykułu "Kobieta przy ołtarzu" autorstwa Józefa Majewskiego, doktora habilitowanego teologii, profesora Uniwersytetu Gdańskiego, redaktora "Więzi").

No ale przecież ta tradycja! Kościół nigdy nie wyświęcał kobiet! Tradycyjne stanowisko utrzymuje, że kapłan musi być mężczyzną, bo działa in persona Christi (w osobie Chrystusa), szczególnie w Eucharystii, gdy wypowiada słowa: "To jest Ciało moje. To jest krew moja". Między kapłanem-mężczyzną a Chrystusem-mężczyzną istnieje tzw. podobieństwo naturalne, czego nie można powiedzieć o kobiecie. Nawet jak założy spodnie.

W Nowym Testamencie stoi jak byk, że chociaż Jezus wybrał na swoich dwunastu apostołów wyłącznie mężczyzn, nikogo nie wyświęcił na kapłana. Że wielokrotnie wyłamywał się z ówczesnej, dyskryminującej kobiety tradycji. Rozmawiał z kobietami w miejscach publicznych. Bywał sam (bez obecności ojca, brata lub męża)w ich domach. Stanął w obronie jawnogrzesznicy. A o jego zmartwychwstaniu powiedziała zamkniętym na cztery spusty w wieczerniku i trzęsącym tam portkami ze strachu apostołom kobieta! W czasach, kiedy świadectwo kobiety nie miało praktycznie żadnej wartości.

Więc może o owej męskiej wyłączności na osobisty związek z Jezusem samemu Nazarejczykowi nie jest zupełnie, ale to zupełnie nic wiadomo?

piątek, 14 sierpnia 2009

O Dodzie, Znieważaniu i Dobrej Księdze.

Nigdy w życiu nie myślałam, że napiszę cokolwiek pod takim tytułem. A doszło do tego w sposób następujący:

Niedziela, 9 sierpnia. Słucham sobie rano audycji w moim ulubionym radiu. Redaktor oraz medioznawca przeglądają tak zwane tabloidy i w jednym z nich znajdują fragmenty wywiadu z Dodą. Która w czasie owego wywiadu powiedziała jakoby, że nie wierzy w Biblię, bo w Biblii nie ma nic o dinozaurach. Aha. Pośmiali się pan redaktor z panem medioznawcą, uśmiechnęłam się i ja. Oni skończyli mówić i poszli do domu, ja skończyłam słuchać i poszłam do kina.

Poniedziałek, 10 sierpnia. W prasie codziennej (wydanie internetowe) czytam, że do prokuratora generalnego dotarło zawiadomienie, że Doda miała obrazić uczucia religijne Polaków. Autorem donosu jest szef Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed Sektami Ryszard Nowak. "Naszym zdaniem z wypowiedzi tej wynika, że w opinii Rabczewskiej autorami Biblii byli alkoholicy i narkomani. Religioznawca, z którym się konsultowaliśmy, jest zdania, że piosenkarka popełniła przestępstwo, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej i obrażając uczucia religijne m.in. chrześcijan i Żydów" - powiedział Ryszard Nowak. Nie jest to ani pierwszy, ani ostatni raz, kiedy do prokuratora generalnego wpływa zawiadomienie o obrazie. Widać skończyło się ze skandalizującą na scenie na Bemowie w Dzień Święty Maryjny Madonną, zaczęło się z obrażającą Dodą. Też blondynka. I chyba nie przeszkadza specjalnie ani jej, ani jej popularności anons medialny, że coś lub kogoś obraziła albo znieważyła; mętnie pamiętam wypowiedzi o jakimś obrażaniu i znieważaniu w telewizji, w jakimś prowadzonym czy też sędziowanym przez nią szoł- tyle, że wtedy obeszło się bez zawiadomieniu o znieważeniu. Chyba. Może do trzech znieważeń sztuka... Zamykam przeglądarkę i idę spać.

Środa, 12 sierpnia. Jadę samochodem. Radio samochodowe podaje wiadomości. Wśród nich taką, że telewizja publiczna zawiesza współpracę z Dodą. Za co? Za ten "biblijny" wywiad. Że CO?!

Czwartek, 13 sierpnia. Prasa codzienna, wydanie internetowe. Czytam na temat zawieszenia współpracy telewizji z Dodą: "Telewizja Polska jako nadawca publiczny jest zobligowana ustawowo do podejmowania działań mających na celu kształtowanie szacunku, zrozumienia i dialogu między ludźmi różnych wyznań" - głosi komunikat TVP. "Niedopuszczalne jest więc, aby w programach TVP występowały osoby, których publicznie głoszone opinie noszą znamiona wypowiedzi obrażających uczucia chrześcijan" - argumentuje Wojciech Bosak, dyrektor biura zarządu i spraw korporacyjnych TVP". No dobra... Telewizji publicznej w ogóle nie oglądam, bo wyskakuje z niej na mnie na zmianę Chuck Norris z Janem Pospieszalskim i tym dużym sportowcem na P, który ostatnio tańczył. Ale coś mi się tu nie zgadza. "Podejmowanie działań mających na celu kształtowanie szacunku, zrozumienia i dialogu między ludźmi różnych wyznań" - bardzo pięknie, podpisuje się pod tym całą klawiaturą. Ale w takim razie chyba niedopuszczalne też jest, żeby w programach TVP występowały osoby, których publicznie głoszone opinie noszą znamiona wypowiedzi obrażających uczucia innych religii. Na przykład Żydów. Albo Muzułmanów. Hmm... No to może nie występują, ja tam nie wiem, telewizji publicznej nie oglądam, bo ten Norris z Pospieszalskim... Zaraz, zaraz, a co z tym obrażaniem i znieważaniem w telewizyjnym szoł? Ale że telewizji nie oglądam, to nie wiem- może ci obrażani to nie byli chrześcijanie.

Piątek, 14 sierpnia. Zżera mnie ciekawość, co też ta Doda naprawdę powiedziała, że ją tak publicznie wytykają maczanym w święconej wodzie palcem. Bo rozmaite doniesienia prasowe twierdzą, że: "na pytanie dziennikarki, czy bardziej wierzy, "mówiąc w cudzysłowie, w dinozaury niż w Biblię", Rabczewska miała odpowiedzieć: "Wierzę w to, co nam przyniosła matka Ziemia i co odkryto podczas wykopalisk. Są na to dowody i ciężko wierzyć w coś, co spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła". Ale to było tak solo powiedziane? Czy tkwiło w jakimś szerszym kontekście? No to poszukajmy... jest! Dziennik.pl. Wywiad. Z Dodą. Zacytujmy w całości trefny fragment wywiadu:

Jeden z czytelników pyta: „Mówisz, że papież jest dla ciebie autorytetem, jesteś religijną osobą, dlaczego więc spotykasz się z człowiekiem, który bezcześci Biblię i przekazuje antychrześcijańskie treści”?
Ponieważ jestem zafascynowana człowiekiem i nie poruszamy z Adamem (Nergalem, liderem grupy Behemot, obecnym partnerem Dody) tematów religii. Nigdy zresztą nie poruszaliśmy. Każde z nas ma zupełnie inny pogląd na to wszystko, natomiast rzeczywiście mamy jakieś wspólne zdanie. Ja osobiście do końca Kościoła nie popieram, jeżeli chodzi o poczynania niektórych księży, choć zdarzają się księża z powołaniem jak nasz papież czy Popiełuszko, natomiast reszta no to wiadomo: akcja w bok.
Jeżeli chodzi o Biblię, to są tam super, zajebiste przykazania, jakieś historie, które budują w dzieciach system wartości, chęć bycia dobrym człowiekiem, natomiast ciężko mi wierzyć w coś, co nie ma przełożenia na rzeczywistość, bo gdzie w tej Biblii są dinozaury? Jest siedem dni stworzenia świata i nie ma dinozaurów. To mi się kłóci. Także staram się rozsądnie podchodzić do rzeczywistości, oczywiście wierzę w siłę wyższą, niekoniecznie nazwaną bogiem. Są różne religie, każdy człowiek stara się w coś wierzyć, ja też w coś wierzę. Staram się modlić, jestem wychowana w duchu religijnym, natomiast mam swój pogląd i nie jest to związane z tym, że spotkałam się z Adamem. To już było sprecyzowane od dawien dawna.

Czyli bardziej wierzysz, mówiąc w cudzysłowie, w dinozaury niż w Biblię?
Wierzę w to, co nam przyniosła matka Ziemia i co odkryto podczas wykopalisk. Są na to dowody i ciężko wierzyć w coś, co spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła...

Przepraszam, o kim mówisz?
O tych wszystkich gościach, którzy spisali te wszystkie niesamowite historie.

Biblijne?
No a co?

Aha. Jednym słowem: Dobra Księga jest zbiorem dobrych przykazań, budujących w dzieciach system wartości (bo czym skorupka za młodu nasiąknie...). Tyle, że historie w niej opisane są dość fantastyczne, przez co mało dla Dody wiarygodne. A osoby owe historie spisujące być może używały jakichś używek (chociaż wino w tej epoce historycznej i pod tą szerokością geograficzną było chyba normalnym dodatkiem do posiłku? Jezus, zdaje się, w czasie posiłków, dzielonych z Apostołami, pijał wino... Ba! Zamieniał wodę w wino w Kanie Galilejskiej!... Ale to było rankiem po weselu.) Aha. Kogo uczucia religijne zostały obrażone - ręka do góry (moje ręce pozostają na klawiaturze, chociaż pewnie pójdę za to do piekła). O refleksji nad wymiarem intelektualnym tego fragmentu wywiadu pisała nie będę... Bo co to ja w końcu, lustro jestem?

A co do "publicznego znieważenia przedmiotu czci religijnej" (rozumiem, że chodzi o Biblię) i obrony go przed rzeczonym znieważaniem- uważam, że miarą wielkości przedmiotów czci jest to, że bronią się same. Od stuleci. Abstrahując od tego, że Biblia jest podstawowym tekstem religijnym judaizmu i chrześcijaństwa jest to, jak podają niektóre źródła, najczęściej tłumaczona książka świata. Oraz na największą ilość języków. Niewiele jest osób, które o niej nie słyszało. Wikipedia podaje, że w

edług sondażu GfK Eurisko choćby fragment Biblii CZYTAŁO (a teraz czyta się, co do zasady, niechętnie) 20% Hiszpanów, 27% Włochów, 36% Anglików, 35% Rosjan, 38% Polaków, 75% mieszkańców USA. Z Biblii wyrastają korzenie wielu gatunków literackich (hymnu, przypowieści, pieśni, psalmu, listu). Biblijne wątki, tematy, postacie, symbole mają swe stałe miejsce w sztuce. Jest bogatym źródłem związków frazeologicznych (domki na piasku? hiobowe wieści? trąba jerychońska?).


To może oddajmy Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie, a pani Dorocie, co różowe i błyszczące?

Ale chyba jest to głos wołającego na puszczy (kolejny biblijny związek frazeologiczny). Naszej, ojczystej, pełnej żubrów puszczy.

czwartek, 30 lipca 2009

Bezinteresowna nieżyczliwość.

Środek tygodnia, jedno z tych fancy osiedli domków typu bliźniak na obrzeżach miasta wojewódzkiego, po którego uliczkach poruszają się wypucowanymi terenówkami zamożni biznesmeni i ich wymuskane żony. Podjeżdżam pod spożywczy i, gnana chęcią zakupu razowego ze śliwką, rozglądam się za miejscem do zaparkowania. Parking cały zapchany, ale po drugiej stronie ulicy, za znakiem zezwalającym parkować, wśród innych samochodów jest miejsce dość szerokie, żebym zmieściła się w nie ja, mój samochód i mój absolutny brak orientacji przestrzennej. Parkuję, wyskakuję z samochodu jako, że mi się spieszy i pędzę w stronę sklepu.

"Halo, proszę pani!" - osadza mnie w miejscu głos faceta, który ze schodków przed sklepem przyglądał się, jak parkuję. Odwracam się przekonana, że zapomniałam zamknąć samochód.

"Jak pani zaparkowała na środku!" - oznajmia facet. Przez chwilę patrzę na niego bez zrozumienia, bo zaparkowałam grzecznie między jednym samochodem a drugim, jak wielu innych. Mam na końcu języka: "O co panu chodzi, przecież parkuję poprawnie, jak inni." ale trochę mi się spieszy, więc z uśmiechem wołam tylko (zgodnie z prawdą) "Ja tylko na momencik, zaraz odjeżdżam!" i wbiegam do sklepu. Goni mnie gniewne pomrukiwanie faceta, że każdy tak mówi, że na momencik, które puszczam mimo uszu. W sklepie ze smutkiem konstatuję, że razowca ze śliwką znowu nie ma i wybiegam, patrząc na zegarek. Widzę, że w międzyczasie facet zlazł ze schodków i przygląda się z bliska mojemu samochodowi co nie budzi mojego specjalnego zdziwienia, bo samochód ma trzy miesiące, a po ulicach nie za wiele jeździ takich modeli. Podchodzę bliżej, facet odrywa wzrok od reflektora i wpija go w moją twarz.

"No i widzi pan, rzeczywiście nie było mnie momencik, nijak nikomu nie zawadziłam, nawet miejsca nie zdążyłam ochłodzić pod samochodem!" - mówię z uśmiechem wprost w jego naburmuszoną twarz, bo ogólnie jestem w dobrym nastroju, pomimo braku razowca ze śliwką.

"Oczywiście, że pani zawadziła, stała pani na środku!" - upiera się on w sposób absolutnie dla mnie nie zrozumiały po czym, chyba w reakcji na mój niegasnący uśmiech, mówi tonem pełnym przesadnej troski: "Chyba nie chciałaby pani, żeby coś się samochodowi stało, na przykład koła zmieniać." Kamienieję. W zasadzie teraz powinnam zadzwonić po policję, bo facet właśnie wygłosił groźbę bezprawną zniszczenia mienia, a takie coś jest karalne. "Tak, tak." - utwierdza się facet na swojej pozycji przewagi, najwyraźniej zadowolony, że wreszcie udało mu się doprowadzić do tego, żebym przestała się uśmiechać. Mam ochotę powiedzieć mu w krótkich, żołnierskich słowach, co sobie może zrobić ze swoim świeżo nabytym samozadowoleniem ale czuję że byłoby to, jak mawiała moja babcia nieboszczka, zniżanie się do jego poziomu. Więc patrzę tylko na niego przez chwilę (głównie po to, żeby umieć go opisać policji, gdyby rzeczywiście przebił mi był oponę albo przerysował karoserię), wsiadam i odjeżdżam, goniona jego: "Niech się pani lepiej nauczy jeździć!" (co, jak wiadomo, jest powszechnie używanym sposobem na wyrażenie prawdy objawionej, że kobiety są gorszymi kierowcami od mężczyzn). Kiedy dojeżdżam na miejsce, uważnie oglądam samochód w poszukiwaniu zniszczeń i oddycham z ulgą- na szczęście facet był z tych mocnych jedynie w gębie. Ale jest mi zwyczajnie przykro.

Jest mi przykro, ilekroć doświadczam bezinteresownej ludzkiej nieżyczliwości. Kiedy sprzedawczyni w sklepie na widok banknotu pięćdziesięciozłotowego zaperza się, że "Ona z tego nie ma jak wydać!". Kiedy w 34 stopniowym upale pędzę do właśnie podjeżdżającego na przystanek tramwaju, tylko po to, żeby odbić się od zamykanych mi przed nosem drzwi, a potem ponaciskać przycisk je otwierający ku wyraźnej uciesze motorniczego, który przez chwilę z upodobaniem przygląda się moim próbom, po czym odjeżdża. Kiedy próbuję przejść przez zebrę a samochód, którego kierowca widział mnie na tej zebrze z daleka, hamuje z wizgiem opon i w akompaniamencie okrzyku kierowcy "Jak leziesz, krowo!". Kiedy nikt nie schyli się po rozsypujące się na chodnik pomidory, wypadające z rozerwanej siatki staruszki (każdy za to przygląda się chętnie i komentuje głośno, kiedy babcia próbuje się po te pomidory schylić i je pozbierać).

Jest mi także przykro, kiedy słyszę o bezinteresownej ludzkiej nieżyczliwości, doświadczanej przez innych. Moja ukochana przyjaciółka Gosia, będąc w siódmym miesiącu bliźniaczej ciąży, poszła ze swoją córką kupować dla owej gromnicę do pierwszej komunii w specjalnym sklepie z dewocjonaliami. W którym to sklepie jakiś prawdziwy katolik okradł ją, bo była zbyt ciężka, żeby odwrócić się na czas, kiedy wyjmował jej portfel w plecaka. Innym zaś razem kupowała dzieciom w mieście zapiekanki. Grzecznie (bo Gosia nie umie inaczej) zwracając przy tym uwagę młodemu mężczyźnie, usiłującemu wepchnąć się w kolejkę przed nią, że najpierw może ona jednak kupi. Skutek był taki, że młodzieniec opryskał jej keczupem tył różowej, zamszowej kurtki, którą miała wtedy na sobie (kto kiedykolwiek miał coś z zamszu wie, że takie plamy praktycznie nie schodzą).

Jest mi przykro, kiedy czasami przez pomyłkę sprawdzam komentarze internautów pod postami/artykułami. Tyle jadu, zawiści, bezsensownego krytykanctwa nie widuje nigdzie. Ma rację ostatnio przeprowadzony sondaż- inne nacje gratulują cudzych sukcesów i życzą powodzenia, my jako średnia staramy się za wszelką cenę umniejszyć zasługi innych i przykroić ich sukces tak, żeby jak najmniej wystawał nad linię horyzontu naszej małości i naszych kompleksów. Żadnego równania w górę- łatwiej jest zawsze równać w dół. Po co doskakiwać do poziomu cudzej poprzeczki, skoro można ja po prostu strącić, podeptać i jeszcze oświadczyć wszem i wobec, że wisiała w durnym miejscu. A w ogóle to tylko idiota próbowałby do niej doskoczyć.

Inny środek tygodnia. Inny kraj. Przystanek tramwajowy. Walczę z maszyną do kupowania biletów, która mówi tylko w jednym języku i nie jest to żaden ze znanych mi czterech. I w dodatku gada o jakichś strefach. Jakie strefy? Ja chcę tylko trzy przystanki przejechać, do Berlinerstrasse. Przyjeżdża tramwaj, a ja dalej bez biletu. Trudno, pojadę następnym. I nagle ktoś przy mnie staje i zaczyna mi pomagać kupić bilet. Patrzę i oczom nie wierzę- to jest pani motorniczy z tego tramwaju. W dodatku mówiąca w tym samym języku, co maszyna do biletów. Minuty mijają, tramwaj stoi, my walczymy. Wreszcie udaje się kupić bilet. Ona wsiada. Wsiadam i ja, pewna, że reszta pasażerów mnie zje, albo co najmniej będzie na mnie patrzeć wilkiem. Nic z tego! Każdy siedzi, spokojnie zajęty swoimi sprawami i czeka na odjazd tramwaju.

Chyba wtedy właśnie po raz pierwszy zrozumiałam, co to znaczy przepaść kulturowa.



środa, 29 lipca 2009

My Favourite Plum.

Nie ma osób niezastąpionych. To prawda uniwersalna, powtarzana do znudzenia w czas kanikuły- sezon nieobecności w pracy z okazji urlopu i konieczności zastępowania nieobecnych szczęściarzy przez nieobecnych nieszczęśników. Ale jest też prawda inna- są takie osoby, niepowtarzalne i hojnie obdarzone przez los, dzięki którym świat jest lepszym, fajniejszym miejscem. A wczorajszy koncert w Sali Kongresowej utwierdził mnie w przekonaniu, że do takich osób należy bez wątpienia Suzanne Vega.

Jej muzyka towarzyszy mi od dawna. Na słowach "Calypso", "Tom's Diner" i "Luka" uczyłam się angielskiego (jej akurat piosenki dodatkowo zyskują na urodzie z chwilą, kiedy zaczyna się je rozumieć). "World before Columbus" towarzyszył mi wiernie, kiedy uczyłam się prowadzić samochód, "Night Vision"- utrzymywało na powierzchni, kiedy było mi źle. A "In Liverpool" usłyszałam po raz pierwszy i słuchałam na okrągło na strychu domu mojego ówczesnego chłopaka, a obecnie jednostki zakontraktowanej. Wczoraj do sentymentu, jakim w związku z tym ją darzyłam dodał się szacunek dla znakomitego muzyka i sympatia dla babki z klasą.

Szacunek bo potrzeba muzyka przez duże M, żeby przy pomocy jedynie trzech gitar i własnego głosu przez półtorej godziny czarować publiczność. Przearanżować własne stare utwory tak, żeby słuchało się ich jak czegoś zupełnie innego. Zaśpiewać najpopularniejszy z nich jako swój własny cover (i to tak, żeby się spodobało). Z każdym kolejnym utworem dawać z siebie więcej czystym, "rozśpiewanym" głosem. Naprawdę- nic nie wie o jej możliwościach kto nie słyszał, co może zrobić autorka z "My Favourite Plum" albo "Blood Makes Noise".

Sympatia dla babki z klasą bo trzeba mieć klasę, żeby na scenie i poza nią podkreślać, kto poza nią zagra na pozostałych instrumentach. Przecież ludzie kupowaliby bilety na jej koncert i przyszliby i klaskali także wtedy, gdyby śpiewała z chórem i orkiestrą dętą zupełnie nie zawracając sobie głowy, co to za chór albo orkiestra. Na scenie była Ona- i dwaj nikomu nieznani faceci z gitarami. I mogłoby tak pozostać- gdyby nie jej eleganckie, kilkakrotne podkreślanie, że na gitarze Gerry Leonard, a na basie Mike Visceglia.

Dobrze, że są jeszcze artyści, którzy potrafią przyciągnąć i skoncentrować na sobie niepodzielną uwagę publiczności nie cekinami, piórami i latającymi nad sceną akrobatami cyrkowymi, nie publicznym pokazywaniem braku bielizny czy nowego narzeczonego, tylko gitarą akustyczną na tle czarnego aksamitu kurtyny i czystym mimo upływu czasu głosem, którym opowiada się zachwyconym słuchaczom napisane przez siebie historie.

Zdecydowanie mój ulubiony rodzaj śliwki.