niedziela, 24 maja 2009

Grzechów odpuszczenie.

Na początku maja słońce nad górą Synaj wschodzi o 6.10. Najlepiej widać ten wschód z samego wierzchołka na który, według Starego Testamentu oraz tradycji beduińskiej, wdrapał się po kamienne tablice z dziesięciorgiem przykazań Mojżesz i na którym zawarł w imieniu narodu izraelskiego przymierze z Jahwe. Aseret ha-Dibrot- Dziesięć Oświadczeń, wyrytych podobno pierwotnie w kamieniu ( który następnie rozbił na święte kawałki rozgniewany Mojżesz) przez samego Jahwe, zostały przyjęte z Exodusu- Księgi Wyjścia przez judaizm, prawosławie, a także większość kościołów protestanckich oraz wschodnich ( muzułmanie, którzy uznają Mojżesza jako proroka przyjmują, na podstawie Koranu, nauki pokrewne Dziesięciu Przykazaniom- aje, czyli poszczególne wersy Koranu). Niektóre źródła wskazują na zakorzenienie treści dziesięciu przykazań w kulcie egipskiej bogini porządku, harmonii i sprawiedliwości- Maat, żony boga Tota. I tylko kościół katolicki kwestionuje oryginalność tekstu Dziesięciu Przykazań, zaczerpniętego z Księgi Wyjścia preferując, zapewne w imię oryginalności, wersje przytoczoną w Księdze Powtórzonego Prawa ( jak powszechnie wiadomo, prawo powtórzone - zwłaszcza po wielokroć, posiada lepszą moc obowiązującą ).

Wiele religii, wiele imion, ten sam Bóg. W najzimniejszej w ciągu doby godzinie przed świtem w lodowatym wietrze na szczyt góry Horeb ( a przynajmniej jednej z jej domniemanych lokalizacji bo miejsca święte dla wielu mają to do siebie, że każdy chciałby mieć do nich większe prawo ) docierają kolejni turyści. Jedni wyciągają aparaty, inni- różańce i modlitewniki. Trochę bardziej osłonięte od wiatru zakątki okupują zorganizowane grupy modlitewne- prawosławni, wyznawcy jakiejś religii muzułmańskiej i hiszpańscy katolicy. Najbliżej mi do tych ostatnich - i to nie tylko w centymetrach kwadratowych granitu pod nogami. Dopiero po dłuższej chwili orientuję się, że facet w rozciągniętym swetrze to ksiądz. "Pablo, en mi bolsillo rojo hay todo lo que necesitamos" - mówi i po chwili ma na szyi stułę, a w rękach - pojemnik z hostią. Krótka, wspólna modlitwa i komunia. Żadnego kazania, skomplikowanych rytuałów, śpiewów i machania rękami, żadnego strofowania owieczek przez ich migoczącego złotem pasterza z wysokości ambony. Żadnego wyznawania grzechów, żeby dostąpić Sakramentu Ołtarza. Ba- żadnego ołtarza. Jest tylko człowiek, jego Bóg i ten cholerny, lodowaty wiatr, który wepchnie z powrotem w usta i "Ojcze nasz' i "Sura Al-Fatiha".

A ja przypominam sobie Wielką Sobotę- mój ulubiony dzień Świąt Wielkanocnych. Kościół pachnie chrzanem, bukszpanem i pastą do podłogi a ja, w myśl jednego z przykazań kościelnych, wynikających z mojej pierwszokomunijnej książeczki do nabożeństwa, usiłuję się wyspowiadać. Usiłuję bo, skądinąd sympatyczny, ksiądz proboszcz ( bardzo cenię go za to, że od wielu lat z autentycznym zaangażowaniem opiekuje się parafianami starymi, chorymi i samotnymi ) usiłuje wyciągnąć ze mnie wyjaśnienie co myśli sobie taki człowiek ( czyli ja ), który nie chodzi w niedzielę do kościoła. Milczę twardo, bo mam uzasadnione podejrzenia że jak zacznę wyjaśniać, co sobie człowiek myśli, zwłaszcza w niedzielę w kościele, szczególnie przy okazji kazania, albo nie daj Boże- listu duszpasterskiego, to nie wyjdę stąd do procesji rezurekcyjnej, a 300 kilometrów na zachód teściowa z sobotnim obiadem świątecznym czeka.
- "Macie ślub kościelny?" - upewnia się proboszcz nieufnie.
- "Mamy." - uspokajam jego, nabierające już podejrzeń co do szans na moje zbawienie, sumienie.
- "No to co sobie myśli mąż o takiej żonie, która nie chodzi do kościoła na msze?"
Pudło, proszę księdza proboszcza, bo mój mąż "deklaruje siebie jako osobę niewierzącą" i myślenie w tym zakresie pozostawia mnie- myślę sobie i starannie nie dzielę się z księdzem proboszczem tym przemyśleniem, bo tam teściowa czeka...
- "Jak Wy dzieci wychowacie?" - martwi się osoba duchowna z ciemności konfesjonału.
Nie mamy dzieci. Ale jakbyśmy mieli to mam nadzieję, że jak najlepiej. I że na osobę myślącą, współczującą i tolerancyjną- to znaczy absolutnie nie na prawdziwego katolika - odpowiadam w zaciekłym milczeniu. Ja milczę, proboszcz się martwi, czas mija- i tylko w tym sakramencie pokuty coraz mniej i Pokuty i Sakramentu.
- "A co rodzice sobie myślą?!" - apeluje stropiony narastającym milczeniem ksiądz proboszcz.
No!
- "Mama mnie opieprza, że nie chodzę z nią do kościoła." - odpowiadam zgodnie z prawdą, jak zwykle opierając się całym ciężarem na mamie i błogosławiąc ją w duchu za to, że po raz kolejny przyszła mi w sukurs.
- "I widzisz!" - wykrzykuje proboszcz, szczęśliwy, bo z taką matką rokuję szansę na poprawę ( na szczęście dla siebie i dla niej nie pyta o jej stosunek do aborcji i antykoncepcji ).
- "Co ja z Wami mam- ta nie chodzi do kościoła, tamci bez ślubu dziecko chowają, a na ostatniej mszy parafianka mnie przy przyjmowaniu komunii w palec ugryzła, o!" - z konfesjonału wysuwa się dowód rzeczowy w postaci niewątpliwie spuchniętego palucha.

Milczę, kiedy ksiądz modli się w ciemnościach konfesjonału za moją grzeszną, choć wciąż nieśmiertelną duszę i puka w wysłużone drewno na znak odpuszczenia mi grzechów. Wstaję, a odchodząc- życzę mu szczerze i serdecznie Wesołych Świąt, bo w końcu co on zawinił, że jego kościół i jego religia błogosławią głównie pokornego serca i ubogich duchem?