sobota, 20 listopada 2010

Wyborcy wiatr w oczy.

Wybory samorządowe są, ,moim zdaniem, najważniejsze z punktu widzenia przeciętnego Kowalskiego. Ważniejsze, niż te parlamentarne. I niż te prezydenckie. Wobec realizowanego przez parlamentarzystów od kilku lat założenia decentralizacji władzy i przerzucenia kompetencji (a w tym-do dysponowania pieniędzmi podatnika) na szczebel lokalny (gminy, czyli wójt/burmistrz/prezydent oraz radni), przy zmniejszającej się w tak zwanym terenie roli administracji rządowej (wojewodowie) to właśnie od decyzji wybranych przez niego samorządowców zależy jakość i komfort życia Kowalskiego tam, gdzie mieszka. Tak zwana "Warszawa" może i zbuduje Kowalskiemu (za te czy inne pieniądze) autostradę- ale już dobry asfalt na drodze, na którą się z tej autostrady zjeżdża położy (albo nie) samorząd. Zagłosuj dobrze- odprowadzisz dziecko do nowo wybudowanego przedszkola, będziesz jeździł nowoczesnymi tramwajami po nowoczesnych torowiskach, spacerował po czystym parku miejskim, pożyczał książki w bibliotece i parkował na dobrze zaplanowanym w centrum miasta parkingu. Zagłosuj źle- i wiadomo. Ale przynajmniej zyskasz prawo do narzekania na następne cztery lata.

Głosuję we wszystkich wyborach, od kiedy uzyskałam czynne prawo wyborcze. Z wielu różnych powodów. Także dlatego, że dwieście lat temu kobieta mogła co najwyżej pomarzyć o tym, żeby móc o czymś sama zadecydować. I dlatego, że lubię czasem ponarzekać- a Ci, co nie zagłosowali na nic, także na nic nie mają prawa narzekać.

No i oto siedzę przed komputerem w sobotę przedwyborczą. I klnę jak szewc. Albowiem od co najmniej dwóch godzin próbuję w pocie czoła znaleźć najpierw informację o tym, jak właściwie mam glosować, a następnie o tym, który kandydat jakie ma osiągnięcia i co proponuje na przyszłość.

Co do głosowania- czarna magia i obszerne cytaty z ustawy, zamiast logicznych, rzetelnych wyjaśnień. Będą cztery karty do głosowania. Chyba, żeby nie. W mieście wojewódzkim na pewno będzie różowa. I biała. A niebieska? I żółta? Chyba raczej nie. Chyba, żeby? Hmmm.... Po co komu aż taki stopień skomplikowania wyborów na szczeblu najbardziej podstawowym- przerasta moje pojęcie.

Wobec tego poddaję się i nie próbując nawet zacząć dociekać, jak wyłania się zwycięzców głosowania i po ilu z której listy wchodzi gdzie, zaczynam szukać informacji o poszczególnych kandydatach. No owszem- są nazwiska, ułożone listami partyjnymi. Co nie daje dokładnie nic, bo w wyborach samorządowych chodzi raczej o to, który kandydat którą dziurę w drodze chce załatać i jaki typ spraw leży mu na wątrobie niż o to, z jakiej listy startuje. Wobec tego grzebię, kopię, wpisuje w wyszukiwarkę kolejne imiona i nazwiska. A czas mija.

I tu refleksja. Przeciętny Kowalski nie zadałby sobie, obawiam się, tyle trudu i nie poświęcił tyle czasu. Przeciętny Kowalski nie odróżnia bowiem na ogół Urzędu Miasta od Urzędu Wojewódzkiego. Przeciętny Kowalski zobaczywszy, że wybory zaraz, a o jego głos nikt nie zabiega, wrzucając do skrzynki program wyborczy, a nie tylko karteluszkę z fotografią i określeniem przynależności partyjnej uzna, że po diabła ma się w takim razie gimnastykować, prowadząc prace wykopaliskowe w sieci. I w najlepszym wypadku pójdzie w niedzielę wybierać i zakreśli takie nazwisko, jakie mu się z czymkolwiek skojarzy. A w najgorszym- uzna, że ma kandydatów dokładnie tam, gdzie oni jego i nie pójdzie głosować wcale.

A potem, czekając na ciemnym przystanku 48 minut na zdezelowany tramwaj (to się zdarza- spytajcie Agnieszkę!) narzekał będzie przeciętny Kowalski w twarz wyblakłemu plakatowi wyborczemu tego czy innego, zupełnie mu nieznanego kandydata.

I dopóki sposób prowadzenia kampanii samorządowej w Polsce się nie zmieni- obawiam się, że będzie miał do tego narzekania święte, wyborcze prawo.

No chyba, że nie zadał sobie trudu nawet, żeby wyjść z domu i zagrać w wyborcze chybił- nie trafił w lokalu wyborczym.

czwartek, 11 listopada 2010

Święto Bardzo Narodowe.

W miejscu tego posta powinna widnieć fotografia. Ale niestety- człowiek nie wszędzie ze sobą nosi aparat, a nawet jak go ze sobą zabiera, to niekoniecznie może użyć, bo ma na przykład ręce kierownicą zajęte. I tak, zamiast w soczewce obiektywu, odbijają się obrazy w soczewkach zadziwionych, zachwyconych oczu i zostają na zawsze utrwalone w negatywie wdzięcznej pamięci. A że nie wymyślono jeszcze sposobu na wywołanie własnych wspomnień jak fotografii z wakacji na Krecie- pozostają klisze, mozolnie budowane ze słów. A jako wywoływacz posłużyć może jedynie wyobraźnia czytelnika.

Wyobraź sobie zatem, Czytelniku pustą (jak to przy Święcie Bardzo Narodowym), asfaltową ulicę w mieście wojewódzkim, którą nieśpiesznie (bo ku właśnie zmienionemu w czerwone zielonemu światłu sygnalizatora) turlikają się samochody osobowe. Niechaj ta ulica przebiega wzdłuż szczęśliwie zamkniętego (jak to przy Święcie) centrum handlowego. Wzdłuż pustego parkingu centrum, oddzielając go od ulicy, leży sobie wśród bezlistnych drzew chodnik dla pieszych.

Teraz wyobraź sobie, że jedziesz jednym z tych samochodów. Może myślisz o Święcie. O tym, że jak większość Świąt tego dziwnego kraju, jest smutno- pompatyczno- melancholijne, dźwięczące dawno już wybrzmiałymi, smętnymi piosenkami żołniersko-powstańczymi, melancholijnym nawoływaniem niekoniecznie złotego rogu, pachnące naftaliną i snami o wielkości, która jakoś nigdy nie nadeszła. Albo wręcz przeciwnie- o tym, że może biednie, brudno i dziurawy asfalt pod kołami, jak nigdzie w Europie, ale za to wreszcie niepodlegle, z wolną prasą i paszportem w każdej szufladzie. A może myślisz o całkiem czym innym, nijak ze Świętem nie związanym.

I nagle...

Spomiędzy bezbronnie nagich, listopadowych drzew, wyłaniają się idące stępa, w karnym rządku konie. A na koniach- młodzi żołnierze, w zielono-brunatnych szynelach, w czapkach z otokiem. Smukłe, proste jak struna chłopaki na prychających cicho kasztankach. Jak wtedy, w 1918. I jak potem, we wrześniu 1939. Dumni, młodzi żołnierze.

Samochody zwalniają, ludzie gapią się na Nasze Wojsko z dziecinnym zachwytem, bezwiednie uśmiechając się od ucha do ucha. I przez moment, przez jedną krótka chwilę, każdy myśli wyłącznie o Święcie.

I nawet Ci, co nie potrafią się wzruszyć, jak grają hymn i biało-czerwoną flagę wciągają na maszt, nawet Ci, których nie łaskotało w gardle, kiedy ubrana w skromną, czarną sukienkę Wisława Szymborska nieśmiało, ale godnie szła w dalekim Sztokholmie przez pełną salę ku czekającej na nią nagrodzie Nobla- nawet Ci przez chwilę rozumieją tamte kobiety, które w 1918 i w 1939 rzucały pod kopyta tamtych kasztanek z zachwytem i niezachwianą wiarą późne, jesienne kwiaty.

piątek, 1 października 2010

Znać swoje miejsce

Opowiedziano mi dzisiaj następującą historię z życia wziętą. Otóż pewien cztero-i-pół latek po wakacyjnej przerwie powrócił do przedszkola. Kiedy po całodziennej zabawie zmieniał kapcie na obuwie zewnętrzne, Pani zwróciła się do niego łagodnie tymi oto słowy:
"Kacperku, posprzątaj po sobie zabawki!"

Kacper podumał chwilkę, po czym spojrzał na Panią poważnie i odparł z niezachwianą pewnością siebie cztero-i-pół latka:
"Ale to jest Pani problem. Przecież to Pani tutaj pracuje."

wtorek, 21 września 2010

San Isidro.

Nie znajdziecie na żadnej mapie tej małej, zapyziałej, galicyjskiej wioski het, na północy Hiszpanii. W każdym razie ja nie znalazłam- ale też nie powiem, żebym umiała przeczytać mapę. No ale tkwi tam, przycupnięta wzdłuż drogi, przygarbiona ze starości. Ot- zwyczajna, niepozorna wioska hiszpańska- cztery domy na krzyż. Oraz knajpa.

Ale jaka knajpa!

W porze posiłku uwagę przejeżdżających podróżnych zwracają dwie rzeczy: zapchane samochodami do granic możliwości pobocze oraz służący za parking placyk, oraz pokaźna grupa ludzi, okupujących każdy wolny kawałek chodnika przed wejściem. Jeśli taki podróżny zdecyduje zbadać szczegółowo naturę zjawiska i podejdzie bliżej zobaczy, że okupanci chodnika dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy cierpliwie czekają na stolik i tych, którzy już przy takim stoliku, często ustawionym pomiędzy oczekującymi, siedzą.

Jeśli następnie, wiedziony nieomylnym przeczuciem smakosza- łasucha podróżny taki dojdzie do wniosku, że taka kolejka w takim miejscu nie stoi przez przypadek i, porzuciwszy gdzieś samochód, dołączy do czekających na chodniku, dane mu będzie zobaczyć kolejne dania, wjeżdżające na stoły i stoliki obok. Półmiski mięsa wielkości stołu, kopce navajas pod którymi mógłby się zagubić i nigdy nie odnaleźć sporych rozmiarów pekińczyk, sałatki dla jednej osoby, którymi śmiało możnaby wykarmić średnich rozmiarów armię. A między tym wszystkim uwijający się jak w ukropie, pozornie nie zwracający na wygłodniałych czekających żadnej uwagi kelnerzy. Pozornie- bo przecież co i rusz od wejścia rozlega się gromko pytajne Cuantas i, w zależności od wielkości zwalnianego właśnie stolika, wybierana jest grupa szczęśliwców gabarytowo doń dopasowana.

Zarówno ilość, jak i jakość podawanego tam jedzenia wynagradza absolutnie wszystko- dwugodzinne czekanie, poparzone południowym, hiszpańskim słońcem plecy, ból stopy, po której ktoś przejechał dziecinnym wózkiem. A jeślibyś, drogi podróżny, zasadził się na jakieś danie , które nie było warte całego tego czekania, przy Twoim stoliku jak spod ziemi wyrośnie czujny właściciel żeby Ci zasugerować, że tak, owszem, pulpo, JAK ZWYKLE, niezłe, ale za to navajas DZIŚ wprost niezrównane. I tylko od Twojej inteligencji, konsumencie zależy, czy zaufać osądowi właściciela, czy dać się ponieść kulinarnym fantazjom z kolejnych stron menu.

Ja zaufałam. Za każdym razem.

czwartek, 20 maja 2010

Ośla grypa.

"Kto popiera zapłodnienie in vitro, nie może przystępować do komunii świętej - ogłosiła Rada Episkopatu ds. Rodziny."
....
Zaapelowałabym do inteligencji panów biskupów ale musiałabym mieć wewnętrzne przekonanie, że na zebraniu takiej Rady statystyki inteligencji uczestników przebijają 1. Zaapelowałabym do poczucia przyzwoitości- ale ono ciągle nie może podnieść obolałego siedzenia z pierwszej ławki w Bazylice Mariackiej, gdzie na pogrzebie pana prezydenta RP, w świetle fleszy, siedziało wciśnięte między wiązankę a arcybiskupa Petza, znanego Przyjaciela Dzieci. Zaapelowałabym do sumień- ale uroki tegorocznego maja mi wystarczą, nie zniosę więcej rozczarowań.
Pozostaje mi zatem zaapelować do (zdaje się- coraz już mniej licznej) grupy wiernych, którzy nadal myślą samodzielnie. Ludzie! Niechże ktoś sprawdzi, co organiści napchali do kadzielnic, bo może jak się te ziółka podpala i nimi kopci, to stojącemu przy ołtarzu księdzu (jak się zaciągnie) pogarsza się od tego stan zdrowia? Albo poprzegląda te ichnie książki- co, jeśli tam ktoś dla żartu litery poprzestawiał (najpewniej- całymi zdaniami) i stąd powszechne oderwanie kazań od Słowa Bożego? Albo może to wino mszalne jakieś zapleśniałe (a spożywana systematycznie pleśń, jak powszechnie wiadomo, może wywoływać omamy i halucynacje)?

Bo przecież jak inaczej wytłumaczyć fenomen funkcjonowania w nowoczesnym, świeckim (pisze w Konstytucji) państwie w środku Europy tak kompletnie odklejonej od rzeczywistości, tak konsekwentnie ślepej i głuchej na otaczający świat, jego potrzeby i wymogi grupy społecznej? Jak inaczej, jeśli nie jakąś wysoce zaraźliwą przypadłością psychosomatyczną? Która, nie diagnozowana na czas i nie leczona penicyliną, pozostawia u ozdrowieńców ślady w psychice, mizoginizm i trwałą odporność na zdrowy rozsądek?

środa, 19 maja 2010

Niepotrzebne skreślić.

Żałoba, wybory, powódź- i tak człowiek zapomina o rzeczach istotnych. A 19 kwietnia minęło 22 lata, od kiedy odszedł Jonasz Kofta. Jak umarł? Na zakrztuszenie się przy posiłku (jak mamę kocham!). Po tym, jak pokonał chorobę nowotworową.

Był autorem tekstów wielu piosenek, mnóstwa felietonów, skeczy (pamiętacie "Fachowców" w 'Powtórce z rozrywki"?). Oraz wierszy. W tym także i tego:

Straciłem wczoraj zęby mleczne


Wyciera się dziecięcy urok


Nic na tym świecie nie jest wieczne


Wieczne jest tylko wieczne pióro


Nie doceniałem jego funkcji


Aż tu ankietę mi przynieśli


Tuż przy nagłówku są w instrukcji


Dwa słowa: Niepotrzebne skreślić


Mam pochodzenie? Takie sobie


Niestety nie ma w rodzinie cieśli


Chociaż mi żal go, to co ja zrobię


Że tego cieślę muszę skreślić


Czy reaguję? Reaguję


Czym? No... jak by tu określić


Sercem. Bo tym najgłębiej czuję


A reszta? Niepotrzebna. Skreślić


Skreślać, nie skreślać. Co w tym siedzi?


Pióro jest wieczne, wieczny dramat


Trudno udzielić odpowiedzi


W rozsądnych określonych ramach


Może nie skreślać? - Wewnętrzna rysa


Wagi ankiety nie umniejsza


Może z lenistwa wolę pisać


Sztuka skreślania jest trudniejsza


Jakie są pana przekonania?


Jakie rodzice pana mieli?


Czy pan przeżywał załamania


Światopoglądów i idei?


Trudno w pytaniach oderwanych


Zawrzeć tak podstawowe treści


Mój światopogląd, proszę pana


Pan lepiej zna. Pan za mnie skreśli.

sobota, 1 maja 2010

Żałoba- i po żałobie.

Im więcej czasu dzieli nas od tej okropnej soboty 10 kwietnia, kiedy wszyscy- także i ja- dosłownie zastygliśmy w miejscu z niedowierzania, tym bardziej zadowolona jestem, że Czas Wielkiej Smuty wypadło mi spędzić poza Polską. Odcięci od ociekającej nekrologami prasy i snujących się w rytm marszy żałobnych radia i telewizji, otrzymywaliśmy jedynie najistotniejsze informacje z kraju. Oczywiście najistotniejsze z naszego punktu widzenia- to znaczy kiedy pogrzeb, bo skoro wyjechaliśmy, to jakoś musimy wrócić.

No i śmy się dowiedzieli- że w niedzielę ( a to dobrze, bo granicę przekraczamy w sobotę), w Stołecznym Królewskim Mieście. Krakowie.

GDZIE?!

"No czy oni powariowali!"- zdenerwowała się nad sałatką ze szparagów Kamila. "Przecież ta ich córka na 1 listopada będzie musiała na grób rodziców pół Polski przejechać!".

No właśnie. Czy ktoś w tym wszystkim w ogóle pomyślał, że państwo Kaczyńscy byli także osobami prywatnymi? Czyjąś Marylką, czyimś Leszkiem, czyimś dziadziusiem, mamą? Ktoś powie, że zginęli akurat pełniąc funkcje publiczne. Owszem. Ale czy przez to stali się wyłącznie symbolami... przepraszam- Symbolami? Takimi symbolami z gatunku "koniecznie unieśmiertelnić"? Czy ten naród kiedykolwiek nauczy się odrywać symbol od osoby?

Myślę, że pytanie jest i pozostanie retoryczne. Wystarczy posłuchać wypowiedzi o Wojciechu Jaruzelskim. Aleksandrze Kwaśniewskim. Albo, kiedy żył, o Lechu Kaczyńskim. Żadnego zrozumienia dla prawdy podstawowej- że czym innym jest osoba, a zupełnie czym innym zajmowany przez nią urząd. I to najwyższy urząd w państwie, przez co obywatel jest temu urzędowi winny szacunek. Głosowałaś na kogo innego? Trudno, większość wybrała. Więc możesz krytykować czyny- ale nigdy obrażać osobę. Nie głosowałeś wcale? Zatem siedź cicho, bo niniejszym sam odebrałeś sobie prawo do jakiejkolwiek krytyki.

Myślę także, że na przyszłość wartałoby wprowadzić prostą zasadę- w momencie zajmowania ważnej funkcji w państwie (prezydent, premier, marszałek, dowódca sił powietrznych, szef NBP itd) osoba obejmująca obowiązkowo spisuje testament. W formie aktu notarialnego, bo to gwarantuje i jego autentyczność i poczytalność autora w momencie sporządzania. I w tym testamencie określa poza wszystkim gdzie, w razie śmierci w czasie pełnienia funkcji, ma zostać pochowana. Jeśli jest to osoba żonata/zamężna- współmałżonek składa oświadczenie, czy chce być pochowany w tym samym, czy w zgoła innym miejscu. Jeśli taka osoba ginie- notariusz otwiera testament, ogłasza ostatnią wolę w zakresie pochówku. I tyle. Rodzina nie ma nic do gadania. Politycy/opinia publiczna/kler także. Koniec, kropka. Można zacząć kłócić się o zupełnie co innego.

Na przykład o to kto (i na czyje zlecenie) rozpylał nad Smoleńskiem mgłę. Co się stało z tymi wszystkimi służbowymi laptopami, najeżonych ściśle tajnymi danymi. Oraz które rondo ma nosić imię której ofiary.

czwartek, 1 kwietnia 2010

W Imię Boże.

Kościół katolicki to instytucja, która raz za razem podsuwa- ba, wpycha mi wręcz- w klawiaturę tematy do opisania z rodzaju "ja nic nie chcę mówić- ale milczeć też nie będę". Ja naprawdę mam ciekawsze rzeczy do opisywania, niż przytrafiające się kobietom (według niektórych katolickich myślicieli) cykliczne obrzęki mózgu i lamenty prymasa Terlikowskiego, że prasa uczepiła się biednego kościoła i uporczywie opisuje pedofilię wśród księży w Irlandii. Co najmniej dwie recenzje filmowe czekają na napisanie. Ale nie!- co wycieczka do kościoła, to trafiony- zatopiony. Świadectwo, dane prawdzie, miłosierdziu oraz miłości bliźniego.

Tym razem rzecz dotyczy Wielkotygodniowo- Wielkopostnej Misji Ojców Misjonarzy w jednym z kościołów miasta wojewódzkiego. Oraz zachwalanego przez człowieka mądrego i zacnego, księdza Bonieckiego, sakramentu pokuty. Który to sakrament, jako swoista forma psychoterapii, służy pomocą wierzącym i niewierzącym, zwłaszcza w aspekcie rachunku sumienia (ale narobiłam/narobiłem), żalu za grzechy (ale się z tego teraz narobiło), oraz postanowienia poprawy (tak się dalej nie da robić). No więc tak:

Najpierw jest personalnie i na temat. Jestem złym człowiekiem oraz jeszcze gorszą kobietą. Bo to kobieta jest odpowiedzialna za Ognisko Domowe. Za Atmosferę. Za Dobre Wychowanie Dzieci. Tego się w sumie spodziewam, bo nie mam złudzeń co do zdania kleru na temat miejsca kobiet w odwiecznym porządku świata. Oraz, że to Ewa nakarmiła jabłkiem Adama, a nie odwrotnie- więc na tę swoistą (oraz swojską) mieszankę wyższości i obrzydzenia jestem przygotowana.

Nic natomiast nie przygotowało mnie na Misji ciąg dalszy. "Co będzie, jak będziesz starsza?"- pyta dramatycznie Ojciec Misjonarz. "Przychodzą do mnie kobiety przegrane. Na przykład ta sześćdziesięciolatka."- ze zgrozą zdaję sobie sprawę, że będzie o treści spowiedzi kobiety, która spowiadała się tuż przede mną. "Przychodzi do mnie i płacze! Że mąż u sąsiadki, córka żyje z rozwodnikiem, a syn w domu siedzi, bezrobotny, pije i ją bije. I wiesz, co jej powiedziałem? Powiedziałem jej- DOBRZE CI TAK!."

Milczę- bo mnie zwyczajnie, przy Wielkim Czwartku, zatkało.

"Dobrze Ci tak!"- relacjonuje dalej Ojciec Misjonarz "Bo nie umiałaś dzieci wychować! To niech Cię teraz biją!"

Abstrahując od feministycznej wymowy tej wypowiedzi oraz przesłania anty alkoholizmowi i anty przemocy domowej- pochylmy się przez chwilę nad jej głębokim, z miłosierdzia bożego płynącym humanizmem. Więc przychodzi do księdza bliźni z ogromnym problemem, poczuciem przegranej w życiu, żalem, może depresją. Szuka kogoś, kto go życzliwie wysłucha, pożałuje, może nawet poradzi, da nadzieję. A co znajduje? Utwierdzenie we własnej (często zresztą urojonej) winie.

Gdybym ja zrobiła komuś coś takiego, w tygodniu wielkim czy zwykłym, wyrzuty grzesznego sumienia nie dałyby mi spać w nocy. Gdyby zrobił to psychoterapeuta- odebrano by lub zawieszono mu licencję i wszczęto wobec niego postępowanie dyscyplinarne, a może nawet karne. A tymczasem ten mały człowiek, całkowicie pozbawiony empatii nie dość, że najwyraźniej może sobie spokojnie patrzeć w lustrze w oczy, to siedzi w konfesjonale i w Imię Boże wpędza jakąś biedną kobietę w jeszcze większe poczucie żalu i przegranej życiowej.

A potem się z podobnymi sobie dziwi, że kościoły zaczynają świecić pustkami, a rozmaite masony, aborcjoniści, pedały i feministki wypisują o nim plugawe i bezbożne rzeczy. Na przykład na blogu.

czwartek, 25 marca 2010

Pani Kasi pamięci rapsod żałobny.

Właściwie to powinnam pisać przez "Pani Redaktor"; jaka tam dla mnie pani Kasia, skoro się nie znamy osobiście (bo przecież ani jednorazowe siedzenie przy stoliku obok w Cafe Camelot ani posiadanie wspólnego miasta rodzinnego się nie liczy). A jednak. Przez ostatnie kilka lat towarzyszyła moim czwartkowym porankom, opowiadając o polityce (jak to w radiu, było nie było, informacyjnym), ale także (a dla mnie- przede wszystkim) o kulturze. Co wchodzi do kin. Co warto przeczytać. Kto co kiedy podpisuje na Targach Książki. Czy można będzie kupić wejściówki do Teatru Wielkiego (bo przecież tam na schodach też się fajnie siedzi). "Różyczka" na przykład jej się podobała, "Autor Widmo"- jeszcze bardziej. Rozmowy z sekretarzem Szymborskiej i z tłumaczem "Fistaszków" zapamiętam na długo.

Jak kiedyś powiedział Pan Marek Niedźwiedzki (który razem z panami Piotrem Kaczkowskim i świętej pamięci Tomkiem Beksińskim wychowywali mnie i całe moje pokolenie do słuchania Prawdziwej Muzyki), radio to jest urządzenie magiczne. Ponieważ towarzyszy słuchaczowi wyłącznie głos prowadzącego audycję, bez nachalnego wpraszania się do domu obrazu ze studia, jest to medium intymne, tworzące z słuchaczami więź prawie przyjacielską- jakby znajomy wpadł do nas z wizytą, siadł przy stole w kuchni i kiedy parzymy mu kawę, opowiadał o polityce, muzyce, książkach... Przez te kilka lat radiowych Poranków parzę kawę trochę dla siebie, a trochę dla Pani Janiny Paradowskiej, dla Pana Jacka Żakowskiego i właśnie dla Pani Kasi Kolendy-Zaleskiej.

No i dzisiaj- grom z jasnego nieba. Na koniec radiowego Poranka Pani Kasia mówi: "Porozmawiacie sobie o tym w przyszłym tygodniu, ale to już beze mnie..." ("Czyli urlop"- myślę sobie) "...bo z przyczyn ode mnie niezależnych po siedmiu latach kończę współpracę z radiem Tok Fm."

...

ŻE JAK??

Najeżonym wykrzyknikami smsem alarmuję Jednostkę Mocno Zaprzyjaźnioną oraz Zagorzałego Słuchacza. Dlaczego, no DLACZEGO, nasza ulubiona naczelna zwolniła Panią Kasię? "Z przyczyn ode mnie niezależnych", czyli odejść nie chciała. Ale... dlaczego??

Koło południa radio tu i tam wyjaśnia, że przyczyny były niezależne także i od radia i że jemu, radiu, także jest przykro i żal. No tak... Ale to nam Pani Kasi w czwartkowy poranek nie zwróci.

No i co teraz? Kto ją zastąpi? Mam cichą nadzieję, że nie redaktor Janke. Wtedy we wtorki będzie o wrażej Moskwie, a we czwartki- o micie globalnego ocieplenia ( w które pan redaktor nie uwierzył). A wszystko to przeplatane gawędami o IPNie. I tak dwa razy w tygodniu, aż nie porośniemy dżunglą (albo nie nasunie się na nas lodowiec- to na wypadek, gdyby redaktor Janke jakimś cudem jednak miał rację- ja tam przyjmuję obecność innych poglądów, nauczyłam się od autorów pozostałych Poranków).

czwartek, 18 lutego 2010

Idzie stare!

Stare wraca do kościoła. Nie, nie chodzi mi o powrót papieża z Castel Gandalfo (celowa literówka!) do Watykanu. Ani o co tygodniową pielgrzymkę babć na mszę. Idzie otóż o mszę.

Zacznijmy od z życia wziętej anegdoty. Otóż mój ojciec jakoś tak zaraz po własnym ślubie zaprzestał chodzić do kościoła (nie, żeby wcześniej bywał tam specjalnie często- od śmierci ojca, mojego dziadka, tato miał z Panem Bogiem raczej na pieńku niż po drodze). Po czym udał się tamże na pogrzeb babci, swojej matki. Dzieliło te wydarzenia dobrze ponad 20 lat. Wrócił zbulwersowany. I spytał: "Od kiedy to msze na polski tłumaczą?". Tak mu się nie spodobało, że aż od nowa zarzucił chodzenie.

A teraz dobra nowina- wraca stare! Msza, a przynajmniej jej znaczne fragmenty, znowu mają być po łacinie. Posoborowa liturgia Mszy świętej jest według Benedykta XVI zainfekowana. W Stolicy Apostolskiej trwają prace nad "planem ratunkowym" – daleko idącymi zmianami w znanej nam liturgii. "Infekcja miała się wkraść do odnowionej liturgii (tzw. liturgii Pawła VI, wprowadzonej w 1970 r.), i to nie tylko dlatego, że w praktyce zawodzi realizacja jej zasad, ale przede wszystkim dlatego, że nie we wszystkim jest ona wierna Soborowi. A jeśli niedomaga liturgia, to niedomaga Kościół. (...) Niedomagania liturgii polegają na tym, że w niektórych punktach odcięła się ona – niezgodnie z intencją Vaticanum II – od liturgii przedsoborowej, gubiąc ducha świętych celebracji. W życiu Kościoła istotna jest ciągłość między „starym” a „nowym” ". A najlepiej schować głowę w piasek i udawać, że zmian nie ma. Albo przynajmniej, że NAS nie dotyczą.

"Dzisiaj najważniejsze jest, abyśmy znów poczuli szacunek dla liturgii, którą nikt nie ma prawa manipulować (...). Abyśmy w liturgii nie szukali naszej samorealizacji." No tak- samorealizacja w modlitwie? Absolutnie nie do pomyślenia! A na czym ma polegać ta korekta? Przede wszystkim na trzech elementach.

Po pierwsze- kapłan ma odprawiać mszę nie zwrócony twarzą do wiernych, a ku wschodowi, ku Chrystusowi. No ewentualnie ku reprezentującemu Chrystusa krzyżowi, umieszczonemu na ołtarzu- ale w centralnym jego punkcie. Kapłan tyłem do wiernych? No- to przynajmniej lepiej oddaje szacunek, jakim większość pasterzy obdarza wypasane przez się owieczki. Inna rzecz, że wystarczy przejść się na sumę w mniejszym miasteczku- poniekąd jacy wierni, taki szacunek.

Po drugie- adoracja. "Uczestnictwo w liturgii powinno prowadzić do adoracji, czyli uznania nieskończoności Boga, Jego nieogarnionego majestatu, bezgranicznej miłości i wszechmocy, ostatecznie pojednania z Nim człowieka i stworzenia. Liturgicznej adoracji winny służyć – poprzez swoje piękno i szlachetność (!) – muzyka, śpiew, chwile milczenia, sposób głoszenia Słowa Bożego i modlitwy, gesty, szaty i naczynia, inne przedmioty i cały budynek." Czyli zlikwidują kazania? Nareszcie! Ale też wierni będą przyjmować komunię wyłącznie na kolanach- słońce czy deszcz, stary czy młody. No tak- pokora wobec majestatu, przede wszystkim pokora. A że Jezus łamał się z apostołami chlebem, a w Wieczerniku siedział z nimi na jednym poziomie i nikt przed nikim nie klękał ( a sakrament Komunii Świętej ustanowiony został na pamiątkę Ostatniej Wieczerzy)? No ale to było dawno. A poza tym Jezus był młody. I był cudzoziemcem.

Po trzecie- łacina. "Czynny udział nie musi utożsamiać się z natychmiastową zrozumiałością świętych słów (...) W świętej ceremonii chodzi o zanurzenie się w niezgłębione Boże misterium, w tym zaś pomocne jest to, co przemawia nie tyle do rozumu, ile do serca. Zbyt często zapominamy, podkreśla, że do liturgii należy zarówno dialog, jak i milczenie, wspólnotowy śpiew i muzyka, obrazy, symbole, gesty. Także język łaciński. (...) Wierni nie muszą rozumieć wszystkich treści." No nie muszą- fakt. W końcu to wierny jest dla kościoła, a nie kościół dla wiernego. A ksiądz ma od tego święty etat, żeby nie rozumiejącym wytłumaczyć z łaciny i naprostować ścieżki. Ostatecznie, jak napisał Czesław Miłosz: "To nic, że czasem nie wie, czemu służyć- nie ten najlepiej służy, kto rozumie."

Wszystkie cytaty (kursywą) pochodzą z artykułu Józefa Majewskiego "Stara nowa Msza" z 2.02.2010 r., zamieszczonego w internetowym wydaniu "Tygodnika Powszechnego"- link tutaj http://tygodnik.onet.pl/32,0,40809,4,artykul.html