sobota, 20 listopada 2010

Wyborcy wiatr w oczy.

Wybory samorządowe są, ,moim zdaniem, najważniejsze z punktu widzenia przeciętnego Kowalskiego. Ważniejsze, niż te parlamentarne. I niż te prezydenckie. Wobec realizowanego przez parlamentarzystów od kilku lat założenia decentralizacji władzy i przerzucenia kompetencji (a w tym-do dysponowania pieniędzmi podatnika) na szczebel lokalny (gminy, czyli wójt/burmistrz/prezydent oraz radni), przy zmniejszającej się w tak zwanym terenie roli administracji rządowej (wojewodowie) to właśnie od decyzji wybranych przez niego samorządowców zależy jakość i komfort życia Kowalskiego tam, gdzie mieszka. Tak zwana "Warszawa" może i zbuduje Kowalskiemu (za te czy inne pieniądze) autostradę- ale już dobry asfalt na drodze, na którą się z tej autostrady zjeżdża położy (albo nie) samorząd. Zagłosuj dobrze- odprowadzisz dziecko do nowo wybudowanego przedszkola, będziesz jeździł nowoczesnymi tramwajami po nowoczesnych torowiskach, spacerował po czystym parku miejskim, pożyczał książki w bibliotece i parkował na dobrze zaplanowanym w centrum miasta parkingu. Zagłosuj źle- i wiadomo. Ale przynajmniej zyskasz prawo do narzekania na następne cztery lata.

Głosuję we wszystkich wyborach, od kiedy uzyskałam czynne prawo wyborcze. Z wielu różnych powodów. Także dlatego, że dwieście lat temu kobieta mogła co najwyżej pomarzyć o tym, żeby móc o czymś sama zadecydować. I dlatego, że lubię czasem ponarzekać- a Ci, co nie zagłosowali na nic, także na nic nie mają prawa narzekać.

No i oto siedzę przed komputerem w sobotę przedwyborczą. I klnę jak szewc. Albowiem od co najmniej dwóch godzin próbuję w pocie czoła znaleźć najpierw informację o tym, jak właściwie mam glosować, a następnie o tym, który kandydat jakie ma osiągnięcia i co proponuje na przyszłość.

Co do głosowania- czarna magia i obszerne cytaty z ustawy, zamiast logicznych, rzetelnych wyjaśnień. Będą cztery karty do głosowania. Chyba, żeby nie. W mieście wojewódzkim na pewno będzie różowa. I biała. A niebieska? I żółta? Chyba raczej nie. Chyba, żeby? Hmmm.... Po co komu aż taki stopień skomplikowania wyborów na szczeblu najbardziej podstawowym- przerasta moje pojęcie.

Wobec tego poddaję się i nie próbując nawet zacząć dociekać, jak wyłania się zwycięzców głosowania i po ilu z której listy wchodzi gdzie, zaczynam szukać informacji o poszczególnych kandydatach. No owszem- są nazwiska, ułożone listami partyjnymi. Co nie daje dokładnie nic, bo w wyborach samorządowych chodzi raczej o to, który kandydat którą dziurę w drodze chce załatać i jaki typ spraw leży mu na wątrobie niż o to, z jakiej listy startuje. Wobec tego grzebię, kopię, wpisuje w wyszukiwarkę kolejne imiona i nazwiska. A czas mija.

I tu refleksja. Przeciętny Kowalski nie zadałby sobie, obawiam się, tyle trudu i nie poświęcił tyle czasu. Przeciętny Kowalski nie odróżnia bowiem na ogół Urzędu Miasta od Urzędu Wojewódzkiego. Przeciętny Kowalski zobaczywszy, że wybory zaraz, a o jego głos nikt nie zabiega, wrzucając do skrzynki program wyborczy, a nie tylko karteluszkę z fotografią i określeniem przynależności partyjnej uzna, że po diabła ma się w takim razie gimnastykować, prowadząc prace wykopaliskowe w sieci. I w najlepszym wypadku pójdzie w niedzielę wybierać i zakreśli takie nazwisko, jakie mu się z czymkolwiek skojarzy. A w najgorszym- uzna, że ma kandydatów dokładnie tam, gdzie oni jego i nie pójdzie głosować wcale.

A potem, czekając na ciemnym przystanku 48 minut na zdezelowany tramwaj (to się zdarza- spytajcie Agnieszkę!) narzekał będzie przeciętny Kowalski w twarz wyblakłemu plakatowi wyborczemu tego czy innego, zupełnie mu nieznanego kandydata.

I dopóki sposób prowadzenia kampanii samorządowej w Polsce się nie zmieni- obawiam się, że będzie miał do tego narzekania święte, wyborcze prawo.

No chyba, że nie zadał sobie trudu nawet, żeby wyjść z domu i zagrać w wyborcze chybił- nie trafił w lokalu wyborczym.

czwartek, 11 listopada 2010

Święto Bardzo Narodowe.

W miejscu tego posta powinna widnieć fotografia. Ale niestety- człowiek nie wszędzie ze sobą nosi aparat, a nawet jak go ze sobą zabiera, to niekoniecznie może użyć, bo ma na przykład ręce kierownicą zajęte. I tak, zamiast w soczewce obiektywu, odbijają się obrazy w soczewkach zadziwionych, zachwyconych oczu i zostają na zawsze utrwalone w negatywie wdzięcznej pamięci. A że nie wymyślono jeszcze sposobu na wywołanie własnych wspomnień jak fotografii z wakacji na Krecie- pozostają klisze, mozolnie budowane ze słów. A jako wywoływacz posłużyć może jedynie wyobraźnia czytelnika.

Wyobraź sobie zatem, Czytelniku pustą (jak to przy Święcie Bardzo Narodowym), asfaltową ulicę w mieście wojewódzkim, którą nieśpiesznie (bo ku właśnie zmienionemu w czerwone zielonemu światłu sygnalizatora) turlikają się samochody osobowe. Niechaj ta ulica przebiega wzdłuż szczęśliwie zamkniętego (jak to przy Święcie) centrum handlowego. Wzdłuż pustego parkingu centrum, oddzielając go od ulicy, leży sobie wśród bezlistnych drzew chodnik dla pieszych.

Teraz wyobraź sobie, że jedziesz jednym z tych samochodów. Może myślisz o Święcie. O tym, że jak większość Świąt tego dziwnego kraju, jest smutno- pompatyczno- melancholijne, dźwięczące dawno już wybrzmiałymi, smętnymi piosenkami żołniersko-powstańczymi, melancholijnym nawoływaniem niekoniecznie złotego rogu, pachnące naftaliną i snami o wielkości, która jakoś nigdy nie nadeszła. Albo wręcz przeciwnie- o tym, że może biednie, brudno i dziurawy asfalt pod kołami, jak nigdzie w Europie, ale za to wreszcie niepodlegle, z wolną prasą i paszportem w każdej szufladzie. A może myślisz o całkiem czym innym, nijak ze Świętem nie związanym.

I nagle...

Spomiędzy bezbronnie nagich, listopadowych drzew, wyłaniają się idące stępa, w karnym rządku konie. A na koniach- młodzi żołnierze, w zielono-brunatnych szynelach, w czapkach z otokiem. Smukłe, proste jak struna chłopaki na prychających cicho kasztankach. Jak wtedy, w 1918. I jak potem, we wrześniu 1939. Dumni, młodzi żołnierze.

Samochody zwalniają, ludzie gapią się na Nasze Wojsko z dziecinnym zachwytem, bezwiednie uśmiechając się od ucha do ucha. I przez moment, przez jedną krótka chwilę, każdy myśli wyłącznie o Święcie.

I nawet Ci, co nie potrafią się wzruszyć, jak grają hymn i biało-czerwoną flagę wciągają na maszt, nawet Ci, których nie łaskotało w gardle, kiedy ubrana w skromną, czarną sukienkę Wisława Szymborska nieśmiało, ale godnie szła w dalekim Sztokholmie przez pełną salę ku czekającej na nią nagrodzie Nobla- nawet Ci przez chwilę rozumieją tamte kobiety, które w 1918 i w 1939 rzucały pod kopyta tamtych kasztanek z zachwytem i niezachwianą wiarą późne, jesienne kwiaty.