niedziela, 8 lutego 2015

Dobre miejsca.

Każdy je ma. Okruchy przeszłości. Drobne uchyłki w czasoprzestrzeni; jak kieszenie, wszywane niegdyś przez dobrych krawców po wewnętrznej stronie płaszcza, między podszewkę a watolinę- nie przywiązujemy wagi do ich starannie ukrytej, dyskretnej obecności dopóki, gdy pojawi się taka potrzeba, nie podsuną usłużnie skrywanej tam bezpiecznie od tygodni chusteczki do nosa, nie skasowanego wciąż biletu tramwajowego, albo garści drobnych w kwocie, której akurat nam zabrakło.
To nigdy nie jest nic wielkiego. Żadnych Punktów Zwrotnych. Dni, Po Których Już Nic Nie Było Takie Samo. Przełomów. Ślubów. Pogrzebów. Narodzin. Zdanych egzaminów. Albo niezdanych. Wyników badań. Tytułów. Nagród. Nic z tych rzeczy- to zawsze są pojedyncze, kolorowe szybki. Nigdy cały witraż.
Ostatnio w sklepie, w którym zawsze kupuję kawę, ekspedientka poczęstowała mnie landrynką z małego, metalowego pudełka. Wzięłam cukierka do ust- i natychmiast stanęła mi przed oczami prababcia, jak wyciąga z szafy metalowe pudełko po przedwojennej chałwie i częstuje mnie landrynką. Taką odpustową, kolorową landrynką o wrzecionowatym kształcie i chropowatej powierzchni. „O mój Boże”- wyrywa mi się –„odpustowa landrynka”. I widzę, jak ładną twarz ekspedientki natychmiast rozjaśnia jeszcze ładniejszy, porozumiewawczy uśmiech. I wiem, że tą landrynkową identyfikacją natrafiłam na jej Dobre Miejsce, które przez przypadek okazało się też być moim Miejscem- trochę takim samym, a trochę zupełnie innym.  I że w związku z tym dzisiaj obydwie będziemy miały dobry dzień.
Bo właśnie do tego służą Dobre Miejsca.
Mam koło pięciu lat. Siadam obok prababci w jej ulubionym miejscu, na wąskiej, drewnianej ławeczce, opartej o ścianę starej stodoły. Jest już jesień- ale o ile tylko świeci słońce, w tym miejscu opiera się pod takim jakimś kątem, że nagrzewa deski pod plecami i kiedy się usiądzie, oprze i zamknie oczy można uwierzyć, ze to dopiero początek lata. Więc opieram plecy o pełne sęków deski i zamykam oczy.
Mam chyba piętnaście lat. Siedzimy z Baśką i Piotrkiem na łące w Wiśniowej i napychamy się bez opamiętania czereśniami, które ktoś (może Piotrek?) przywlókł tutaj w celu konsumpcji. Potem popiję te czereśnie wodą z pobliskiego strumyka i pochoruję się na żołądek tak okropnie, że będę leżeć przez tydzień w łóżku z gorączką tak wysoką, że do tej pory pamiętam majaki, które wtedy miałam. Ale to będzie potem- teraz są wakacje, czereśnie (kto wie, czy nie kradzione) i zapach rosnących wszędzie dookoła, niezliczonych miodunek, nad którymi uganiają się pszczoły.
Zeszłoroczny październik. Niedawno przeprowadziliśmy się z Jednostką Zakontraktowaną do zupełnie nowego mieszkania. Wychodzę na balkon. Widok jest, a jakże. Panorama, zabytki, górą niebo, dołem ludzie liście palą po ogrodach. Siadam na ustawionym pod ścianą, wiklinowym fotelu, żeby się przez krótką (bo to już późna jesień i chłodno) chwilę ponapawać trafnością naszego zakupu. I nagle czuję znajome, chropawe ciepło ściany pod moimi plecami. I prawie pachnie pełnymi sęków deskami stodoły i mydłem prababci. Więc opieram plecy o chropawą ścianę balkonu mojego nowego mieszkania i zamykam oczy.
Mam jakieś dziewiętnaście lat. Opalone na niezdrowy obecnie brąz, tak ciemny, ze aż czarny, stoimy z moją przyjaciółką od zawsze, Anią, na balkonie domu jej ciotek w Zębie i gapimy się na góry, wyżerając prosto z blachy ciasto drożdżowe ze śliwkami, które upiekła jej mama. Bo mama Ani robi, jak powszechnie wiadomo, najlepsze ciasto drożdżowe ze śliwkami- lepsze nawet niż moja mama, której specjalnością są biszkopt, ucierane z owocami, oraz szarlotka na kruchym cieście. Ciasto jest ciepłe i pochorujemy się obydwie na żołądek tak okropnie, że będziemy się całą noc mijać w drodze do i z łazienki, a następny dzień przeżyjemy o czerstwym chlebie bez masła i gorzkiej herbacie. Ale to będzie potem- teraz są wakacje, ciepłe ciasto ze śliwkami i zapach leżącego wszędzie, świeżo skoszonego siana.  
Mam ze siedem lat. Siedzę u moich pradziadków w kuchni, służącej im zarazem za salon, jadalnię i sypialnię. Pradziadek je swoje ukochane danie- twaróg ugniatany ze śmietaną, cukrem i świeżą miętą. Wiem, ze kiedy rozprawi się z twarogiem, wyjmie z drewnianej skrzynki, która zawsze stoi w kącie pod stołem jedną z książek i zacznie czytać na głos. A właściwie na głosy, bo pradziadek ma jakiś niewiarygodny talent ożywiania każdej postaci, która kiedykolwiek zaludniała pożółkłe, pozaginane na rogach kartki czytanych przez niego na głos książek. A prababcia wyciąga z szafy metalowe pudełko po przedwojennej chałwie i częstuje mnie landrynką. Taką odpustową, kolorową landrynką...