Każdy je ma. Okruchy
przeszłości. Drobne uchyłki w czasoprzestrzeni; jak kieszenie, wszywane niegdyś
przez dobrych krawców po wewnętrznej stronie płaszcza, między podszewkę a watolinę-
nie przywiązujemy wagi do ich starannie ukrytej, dyskretnej obecności dopóki, gdy
pojawi się taka potrzeba, nie podsuną usłużnie skrywanej tam bezpiecznie od
tygodni chusteczki do nosa, nie skasowanego wciąż biletu tramwajowego, albo
garści drobnych w kwocie, której akurat nam zabrakło.
To nigdy nie
jest nic wielkiego. Żadnych Punktów Zwrotnych. Dni, Po Których Już Nic Nie Było
Takie Samo. Przełomów. Ślubów. Pogrzebów. Narodzin. Zdanych egzaminów. Albo
niezdanych. Wyników badań. Tytułów. Nagród. Nic z tych rzeczy- to zawsze są
pojedyncze, kolorowe szybki. Nigdy cały witraż.
Ostatnio w
sklepie, w którym zawsze kupuję kawę, ekspedientka poczęstowała mnie landrynką
z małego, metalowego pudełka. Wzięłam cukierka do ust- i natychmiast stanęła mi
przed oczami prababcia, jak wyciąga z szafy metalowe pudełko po przedwojennej
chałwie i częstuje mnie landrynką. Taką odpustową, kolorową landrynką o
wrzecionowatym kształcie i chropowatej powierzchni. „O mój Boże”- wyrywa mi się
–„odpustowa landrynka”. I widzę, jak ładną twarz ekspedientki natychmiast rozjaśnia
jeszcze ładniejszy, porozumiewawczy uśmiech. I wiem, że tą landrynkową
identyfikacją natrafiłam na jej Dobre Miejsce, które przez przypadek okazało
się też być moim Miejscem- trochę takim samym, a trochę zupełnie innym. I że w związku z tym dzisiaj obydwie będziemy
miały dobry dzień.
Bo właśnie do
tego służą Dobre Miejsca.
Mam koło
pięciu lat. Siadam obok prababci w jej ulubionym miejscu, na wąskiej,
drewnianej ławeczce, opartej o ścianę starej stodoły. Jest już jesień- ale o
ile tylko świeci słońce, w tym miejscu opiera się pod takim jakimś kątem, że
nagrzewa deski pod plecami i kiedy się usiądzie, oprze i zamknie oczy można
uwierzyć, ze to dopiero początek lata. Więc opieram plecy o pełne sęków deski i
zamykam oczy.
Mam chyba
piętnaście lat. Siedzimy z Baśką i Piotrkiem na łące w Wiśniowej i napychamy
się bez opamiętania czereśniami, które ktoś (może Piotrek?) przywlókł tutaj w
celu konsumpcji. Potem popiję te czereśnie wodą z pobliskiego strumyka i
pochoruję się na żołądek tak okropnie, że będę leżeć przez tydzień w łóżku z
gorączką tak wysoką, że do tej pory pamiętam majaki, które wtedy miałam. Ale to
będzie potem- teraz są wakacje, czereśnie (kto wie, czy nie kradzione) i zapach
rosnących wszędzie dookoła, niezliczonych miodunek, nad którymi uganiają się
pszczoły.
Zeszłoroczny
październik. Niedawno przeprowadziliśmy się z Jednostką Zakontraktowaną do
zupełnie nowego mieszkania. Wychodzę na balkon. Widok jest, a jakże. Panorama,
zabytki, górą niebo, dołem ludzie liście palą po ogrodach. Siadam na ustawionym
pod ścianą, wiklinowym fotelu, żeby się przez krótką (bo to już późna jesień i
chłodno) chwilę ponapawać trafnością naszego zakupu. I nagle czuję znajome,
chropawe ciepło ściany pod moimi plecami. I prawie pachnie pełnymi sęków deskami
stodoły i mydłem prababci. Więc opieram plecy o chropawą ścianę balkonu mojego
nowego mieszkania i zamykam oczy.
Mam jakieś dziewiętnaście
lat. Opalone na niezdrowy obecnie brąz, tak ciemny, ze aż czarny, stoimy z moją
przyjaciółką od zawsze, Anią, na balkonie domu jej ciotek w Zębie i gapimy się
na góry, wyżerając prosto z blachy ciasto drożdżowe ze śliwkami, które upiekła
jej mama. Bo mama Ani robi, jak powszechnie wiadomo, najlepsze ciasto drożdżowe
ze śliwkami- lepsze nawet niż moja mama, której specjalnością są biszkopt, ucierane
z owocami, oraz szarlotka na kruchym cieście. Ciasto jest ciepłe i pochorujemy
się obydwie na żołądek tak okropnie, że będziemy się całą noc mijać w drodze do
i z łazienki, a następny dzień przeżyjemy o czerstwym chlebie bez masła i
gorzkiej herbacie. Ale to będzie potem- teraz są wakacje, ciepłe ciasto ze
śliwkami i zapach leżącego wszędzie, świeżo skoszonego siana.
Mam ze siedem
lat. Siedzę u moich pradziadków w kuchni, służącej im zarazem za salon,
jadalnię i sypialnię. Pradziadek je swoje ukochane danie- twaróg ugniatany ze
śmietaną, cukrem i świeżą miętą. Wiem, ze kiedy rozprawi się z twarogiem,
wyjmie z drewnianej skrzynki, która zawsze stoi w kącie pod stołem jedną z
książek i zacznie czytać na głos. A właściwie na głosy, bo pradziadek ma jakiś
niewiarygodny talent ożywiania każdej postaci, która kiedykolwiek zaludniała
pożółkłe, pozaginane na rogach kartki czytanych przez niego na głos książek. A
prababcia wyciąga z szafy metalowe pudełko po przedwojennej chałwie i częstuje
mnie landrynką. Taką odpustową, kolorową landrynką...