piątek, 11 lipca 2008

Niszowo.

Miałam wczoraj niekłamaną przyjemność uczestniczyć w koncercie Loreeny McKennitt w Sztuttgarcie. Wrażenie niesamowite nie tylko od strony muzycznej bo chyba nigdy nie zdarzyło mi się oglądać koncertu z publicznością o średniej wieku koło 45 lat i z takim stężeniem oryginałów w metrze kwadratowym amfiteatru. Niewiasty w powłóczystych, aksamitnych szatach. Co najmniej dwóch panów w wieku bliżej sześćdziesiątki, pląsających trochę w rytm "Skelliga" i "Marco Polo", a trochę- przez siebie tylko słyszanej muzyki. Pannę tańczącą (o ile umiałam ocenić- całkiem udatnie) tańce irlandzkie. Oraz inną, z wyraźnym, gruntownym przygotowaniem z tańca brzucha (ruszała się świetnie, ściągając ku sobie pełne podziwu zmieszanego z zawiścią spojrzenia dziewcząt o połowę o siebie młodszych). Starszego pana, dyrygującego z zapamietaniem (oraz zamkniętymi oczami) wszystkimi muzykami ze swojego siedzącego miejsca w czwartym rzedzie sektora E. Pannę młodą w śnieżnobiałej sukni ślubnej. Wiele, wiele par tożsamopłciowych (w tym- dwóch miłych gejów po czterdziestce, przytupujących ochoczo na ławce koło mnie). Dziwnie. Inaczej niż zwykle. Na pewno odbiegająco od tak zwanej koncertowej normy dość raźnym galopem. Niszowo po prostu. A nad tym wszystkim strzelisty jak gotyckie katedry głos kanadyjskiego rudzielca.

Ażeby dostać się na ów koncert, zakupiłam bilet na samolot tanich linii lotniczych z biletem na autobus na lotnisko. Autobus miał odjechać o 8.30 rano. Kiedy o 8.55 wciąż staliśmy na tym samym dworcu autobusowym, niektórzy pasażerowie zaczęli tracić wiarę w to, że odlecą ku swoim miejscom przeznaczenia, wypisanym tłustym drukiem na nietanich zapewne biletach lotniczych. A staliśmy dlatego, że cała wycieczka radosnej młodzieży nie zdążyła. Jadła w tym czasie hamburgery, kupowała prasę i w ogóle miała pewność, że cały autobus na nich poczeka, bo przecież zapłacili za bilety, a ich opiekun zadzwonił i uprzedził, że się spóźnią. Ano nic- modnie ubrana, modnie ostrzyżona młodzież nadciągnęła wraz ze swoimi plecakami i hamburgerami, zajęła miejsca, dojechaliśmy na lotnisko mniej więcej o czasie. Młodzież okazała się lecieć tym samym samolotem, co ja. A zatem dane mi było doświadczyć co najmniej czterech wezwań owej młodzieży do swoich toreb i waliz przez służby bezpieczeństwa lotniska, następnie- do samolotu, a potem przepychanek, kto z kim siedzi i dlaczego nie pod oknem. Kiedy już wszyscy się usadzili i samolot zaczął nabierać prędkości na pasie startowym, jeden z chłopców odpiął pas i pocwałował na tyły samolotu, niewątpliwie opowiedzieć jakiś dowcip któremuś koledze powodując pospieszny galop jednej stewardesy do pilota, żeby zatrzymał samolot, a dwóch- do chłopca, żeby może jednak wrócił na miejsce i zapiął pas, bo nikt nigdzie nie poleci. Wszystko to odbywało się przy zupełnym, uporczywym ignorowaniu całej grupy młodzieży przez opiekunów. Potem już było normalnie- przez cały lot nikt oprócz grupy młodzieży nie mógł się dostac do żadnej z toalet, a mniej więcej po 20 minutach od wystartowania dwie psiapsiółki, otwierając sobie torbę chipsów o smaku papryki, rozsypały ją na siebie, współpasażerów oraz przejście miedzy rzędami. Normalnie. Tak samo jak zwykle. Na pewno tkwiąco w tak zwanej koncertowej normie jak nieboszczyk w za ciasnej trumnie. A nad tym wszystkim zrezygnowany głos pierwszego pilota: "Thank you for travelling with us today. We wish you a pleasant stay in Stuttgart. Please, don't clap..."

Brak komentarzy: