czwartek, 25 grudnia 2008

Wesołych Świąt.

Wtorek, 16 grudnia. 
Lepimy z mamą uszka na Wigilię. Jakoś udało mi się ją przekonać, żeby nie robić tego dzień przed Wigilią tylko wczesniej i żeby zamrozić. Wychodzi nam 330 sztuk. Ojciec narzeka, że psujemy mu atmosferę świąteczną, bo wszystko ma swój czas i miejsce. A czas lepienia uszek to 23 grudnia. Z miejscem to tak różnie bywa, bo część świeżo ulepionych uszek ląduje nam na kuchennej podłodze. Wobec tego te, które nie spadły, zamrażamy z mamą w osobnym worku o nazwie "Jedzcie ludzie, TE nie były zbierane z podłogi."

Środa, 17 grudnia. 
Mama jedzie z wujkiem do babci. Wydobywające się z domu kłęby dymu witają ich już z daleka. W kuchni moja babcia z miną niewiniatka uparcie twierdzi, że absolutnie NIC nie zrobiła. Z wyjatkiem tego, że w ramach świątecznych porządków, postanowiła się pozbyc rdzy na blasze pieca kuchennego. Więc rdze ową zapastowała grubą warstwą pasty do podłogi. Po czym, jako że było chłodno, napaliła w piecu. I kto by pomyslał, że ta pasta taka łatwopalna... Ojciec narzeka, że to była jego pasta.

Czwartek, 18 grudnia. 
Oboje rodzice chorzy na grypę- nie wiem, które bardziej. Proszę zaprzyjaźnioną doktorkę, żeby ich obejrzała. Ojciec narzeka, że to wszystko przez szczepionke na grypę. Pierwszy raz w życiu się zaszczepił- i TO jest właśnie efekt, bo on w życiu grypy nie miał. A w każdym razie nie taką.

Piątek, 19 grudnia. 
Rodzice dalej chorzy. Jadę do nich w złudnej nadziei, że się na coś przydam. Uprzednio dzwoniąc, czy czegoś nie kupic po drodze. "Niee... albo... a zresztą nie... chociaż... nie, ja sama muszę." - oświadcza mama. Na miejscu okazuje się, że nie musi, bo chodziło o przytarganie sześciokilogramowego indyka ze sklepu, gdzie został zamówiony. Idę. Wracam z indorem w objęciach. Z daleka widzę, że mama wygląda przez okno. Znika. Znowu podchodzi. I znika. "Co jest- źle go niosę?" - zastanawiam się w popłochu. Na miejscu okazuje się, że indyk jest za mały. Tylko 5 kilo 30, a mama chciała co najmniej 6. 
"To nie indyk, tylko kura!" - martwi się mama. 
"Gdzieś Ty widziała sześciokilogramowe kury, chyba pod Czarnobylem?" 
"Zawsze był większy indyk na święta." - ogląda mama ptaszydło na wszystkie strony. "Mamo, jak był większy, toby się nie zmieścił w piekarniku i musiałabyś go piec w kawałkach."
"No- i w zeszłym roku tak piekłam!"
"I narzekałaś, że Ci wysechł."
Ojciec narzeka, że mama narzeka.

Sobota, 20 grudnia.
Absolutnie nikt z mojej rodziny nadal nie ma pomysłu na prezent od mojej babci dla mojej teściowej. Ojciec narzeka, że zepsuło mu się zeszłoroczne oświetlenie choinkowe produkcji chińskiej. I wpada na pomysł- oddaje je do naprawy. Wszystkie trzy komplety. Utrzymuje, że naprawa wychodzi o 6 złotych taniej, niż zakup nowych, ponieważ jest to oświetlenie typu diodowego. Mama mówi, że kiedy ślubowała nie opuścic ojca w zdrowiu i w chorobie miała cichą nadzieję, że to nie będzie schorzenie natury psychicznej. A ja już na zawsze pozostanę córką człowieka, który oddał do naprawy chińskie oświetlenie choinkowe.

Niedziela, 21 grudnia.
Przyjechał na święta kumpel ze swoją hiszpańską żoną i polsko- hiszpańskim dzieckiem. Opowiada że dziecko, w ramach ćwiczenia jednego z języków ojczystych oraz tworzenia świątecznej atmosfery, od tygodnia śpiewa "Chała na wysokościach." Ojciec narzeka na Francję- producenta zainiektowanej mu szczepionki na grypę.

Poniedziałek, 22 grudnia.
Kupiłam prezent od mojej babci dla mojej teściowej. Ceramicznego słonia.
"Jakoś sensownie wygląda?" - niepokoi się mama 
"Bardziej niż sensownie- kosztował cztery dychy, wygląda na co najmniej osiemdziesiąt!" - pocieszam ją.
Ojciec kupił trzy nowe komplety oświetlenia choinkowego, bo facet z zakładu napraw wszelakich zamknął zakład na święta. Jak naprawi na po świętach, na rodzicielskiej choince będzie w przyszłym roku sześć kompletów. No chyba, że te tegoroczne się popsują. I znowu odda je do naprawy. Póki co- narzeka na faceta z zakładu napraw.

Wtorek, 23 grudnia.
Pakujemy z mężem prezenty. Pakunek ze słoniem ma pecha, bo dwukrotnie zalicza okołochoinkową glebę i zaczyna się z niego dobywać niepokojacy grzechot. Rozwijamy.lewe ucho słoń ma rozbite na kilka kawałków. Niewiele myśląc, mąż zaczyna w panice sklejać słoniowe ucho klejem. Po jakichs trzydziestu minutach ucho wygląda jak sklejone, natomiast nasz stolik do kawy w pokoju dziennym juz nigdy chyba nie pozbędzie się białej plamy, wytartej podczas prób usuwania z blatu kleju. Ojciec narzeka, że dzień przed wigilią nie ma śniegu.

Wigilia.
Mąż przywozi z dworca teściową uświadomioną, że ma nie przyglądać się uchu słonia. Ja jadę po rodziców. Pakuję do samochodu prezenty. Rodziców. Siebie. Macam się po prawej kieszeni i wpadam w panikę, że zgubiłam dokumenty wozu, ubezpieczenie i swoje prawo jazdy. Wysiadam z samochodu w nadziei, że znajdę dokumenty. Znajduję- w lewej kieszeni, gdzie były przez cały czas. Dojeżdżamy na miejsce. Siedzimy i czekamy na babcię, którą wiezie mój wujek (ojciec narzeka, że wolno wiezie), zabawiając zebranych prezentacją możliwości nowego telewizora. Które to możliwości najlepiej widac na cyfrowym kanale w HD. Wybieramy History Channel. Wsród nocnej ciszy rozlegają się jęki zabijanych i rannych rzymian w krwawej inscenizacji potyczek armii wielkiego imperium, a aspekt HD pozwala w pełni docenić dosłowność owej inscenizacji. Wyłaczamy telewizor. Ryba w piekarniku za cholerę nie chce się podgrzać w 250 stopniach (na cieplej piekarnika nastawić się nie da) do zjadliwej temperatury. 

Łamiemy się opłatkiem, a za oknem zaczyna cicho padać śnieg.

Brak komentarzy: