poniedziałek, 30 listopada 2009

"To to horror jest?"

Nie rozumiem fenomenu książek Stephenie Meyer. Bo jakbym rozumiała, wzięłabym rok urlopu bezpłatnego, siadłabym przed komputerem i sama napisała ze dwa tomy opowieści o miłości Przeciętnej- A- Jednak- Absolutnie- Nieprzeciętnej Izabeli Łabądź i studziewięcioletniego szlachetnego wampira- wegetarianina o aparycji dwudziestotrzyletniego Roberta Pattinsona twierdzącego, że od pewnego czasu ma lat siedemnaście. Zrobiłabym się od tego sławna i bogata i przy odrobinie szczęścia nie musiałabym farbować włosów na kasztanowo ani opowiadać że na początku, niczym u Martina Luthera Kinga, „był sen”. W tym konkretnym wypadku- sen o brokatowym młodzieńcu, sunącym ku przyszłej autorce bestsellerów po umajonej łące. Nie rozumiem tym bardziej, że zanim świat usłyszał o Cullenach (pierwsza publikacja „Zmierzchu” miała miejsce w 2005 r.), nagrodę Anthony Awards dostała Charlaine Harris za „Dead Until Dark”, pierwszą książkę o przygodach Sookie Stackhouse, zakochanej po uszy w Ach- Jak- Przystojnym wampirze kelnerce z głębokiego południa Stanów Zjednoczonych. Która na dodatek, niczym boski Edward C., potrafi słyszeć cudze myśli. Ale ja dziś nie o tym.

Skoro popularna, seria książek natychmiast zaczęła być przerabiana na serię filmów bo obecnie ludzie, zamiast sylabizować z tydzień trzysta stron powieści i wyobrażać sobie, jak wyglądają główni bohaterowie wolą, jak się im streści i pokaże gotowe.

Przerabiano, jak logika przykazuje, po kolei. Najpierw tom pierwszy, potem drugi. A zatem- rok temu o tej porze świat zobaczył, jak panna Swan zakochuje się ze wzajemnością w paniczu Cullenie i omal nie przypłaca tego wyssaniem do sucha przez wampira Jamesa. W tym roku natomiast- jak Edward nieprzekonująco kłamie, że już Isabell nie pragnie, dla jej własnego dobra porzuca ja na pastwę przystojnych wilkołaków, po czym próbuje popełnić samobójstwo w malowniczym, włoskim miasteczku.

Pierwszy film był... pozytywnym zaskoczeniem. Żadne arcydzieło- ot, sprawnie zrealizowany film dla nastolatek o miłości niemożliwej, a jednak możliwej. Niosący w dodatku przekaz pozytywny uniwersalnie- Bella, dziewczyna znikąd, nie wyróżniająca się niczym szczególnym ( a przynajmniej nie w tym tomie, proszę Państwa), taka „every girl” zdobywa serce niezdobytego dotychczas ideału, najpiękniejszego i najniezwyklejszego chłopaka w szkole. Jednym słowem- każda nastolatka ma szansę spotkać swojego Edwarda. Chociaż dla większości będzie wyglądał i zachowywał się co najwyżej jak Mike Newell, kolega Belli ze szkoły. Sukces filmu leżał właśnie w tej sprawnej realizacji. W opowiedzeniu prostej „love story” nastolatków w taki sposób że, jak trafnie zauważa „The Washington Times” stanowi ta opowieść wehikuł czasu, przenoszący nas w lata, kiedy świat mógł się skończyć wyłącznie z powodu przypadkowego (lub nie!) dotyku dłoni kolegi z ławki, wszystko było takie podniecające i przerażające zarazem, było... no po prostu było bardziej. Love story ilustrowanej dobrą, rockową ścieżką dźwiękową i świetnymi zdjęciami Forks- miasteczka, w którym większość czasu pada deszcz, a w otaczających je lasach dobre wampiry polują na zwierzęta, złe- na ludzi, a Edward Cullen wyznaje Isabeli Swan, że czekał na nią całe życie i że będzie ją zawsze kochał.

Ekranizacja drugiej części jest po prostu, zwyczajnie nudna. Zamiast dobrej muzyki w tle- ścieżka dźwiękowa jak z „Listy Schindlera”. Sposobem reżysera na wlokącą się niemiłosiernie fabułę jest zdejmowanie przez męską obsadę filmu podkoszulków i błyskanie w kamerę świeżo woskowanym torsem. Ładne zdjęcia? Tak- ale przepiękne ujęcie Sama, skaczącego z klifu do morza i rozświetlone słońcem, włoskie miasteczko Voltura w czasie święta świętego Marka to za mało. O wiele za mało, żeby przez dwie godziny uchronić znudzonego widza przed ziewaniem. Niewykluczone zresztą, że z rozpaczy rzeczony widz chwyta się kurczowo tych dwóch ujęć żeby nie być zmuszonym przyznać, że tak całkiem i do szczętu zmarnował dwie godziny. Zaś urok prostej „love story” z części pierwszej serii pryska wraz z pojawieniem się na ekranie Roberta Pattinsona. Nie wiem kto mu powiedział, że Prawdziwa Miłość to Cierpienie- ale temu komuś najwyraźniej uwierzył. I odgrywa to cierpienie najlepiej, jak potrafi- to znaczy przy pomocy dwóch, nie bardzo się od siebie różniących wyrazów twarzy i kurczowo zaciśniętych szczęk. Mogłabym przysiąc, że kiedy wreszcie, z tym samym szczękościskiem, znika widzowi z oczu wraz z kilogramem maskującego mimikę białego pudru i ubarwionymi burakiem ustami, w kinie daje się słyszeć zbiorowe westchnienie ulgi. Pojawienie się na ekranie rubinowookiego wampira Laurenta jakiś pan na widowni skwitował zdumionym pytaniem „To to horror jest?” Otóż nie, nawet nie to! Ani śmieszno, ani straszno, ani romantycznie. Jedyne, co dobrego spotyka w filmie i udręczonego widza i zapuchniętą od płaczu po porzuceniu przez Księcia z Bajki o Drakuli heroinę to siedemnastoletni wilkołak Jackob i krąg jego nowych, wilkołaczych kumpli. Przez chwilę filmowa opowieść staje się jakby bardziej do zniesienia a widz ma prawie nadzieję, że półprzeźroczysty w tej odsłonie sagi Edward Cullen nie wróci straszyć ekipy filmu i znudzonej widowni.

Reżyser filmu, Chris Weitz w jednym z licznych wywiadów powiedział, że zdaje sobie sprawę z miażdżącej krytyki, którą film już zebrał. Jednak on, reżyser, nie zrobił tego filmu dla krytyków, o nie! On go zrobił dla FANÓW. Które to stwierdzenie każe się natychmiast zastanowić, jak nisko można cenić fanów... Oraz przypomnieć, że na przykład „Lord of the Rings” też był zrobiony dla fanów. A nie dla wyniku box office.

Brak komentarzy: