środa, 29 lipca 2009

My Favourite Plum.

Nie ma osób niezastąpionych. To prawda uniwersalna, powtarzana do znudzenia w czas kanikuły- sezon nieobecności w pracy z okazji urlopu i konieczności zastępowania nieobecnych szczęściarzy przez nieobecnych nieszczęśników. Ale jest też prawda inna- są takie osoby, niepowtarzalne i hojnie obdarzone przez los, dzięki którym świat jest lepszym, fajniejszym miejscem. A wczorajszy koncert w Sali Kongresowej utwierdził mnie w przekonaniu, że do takich osób należy bez wątpienia Suzanne Vega.

Jej muzyka towarzyszy mi od dawna. Na słowach "Calypso", "Tom's Diner" i "Luka" uczyłam się angielskiego (jej akurat piosenki dodatkowo zyskują na urodzie z chwilą, kiedy zaczyna się je rozumieć). "World before Columbus" towarzyszył mi wiernie, kiedy uczyłam się prowadzić samochód, "Night Vision"- utrzymywało na powierzchni, kiedy było mi źle. A "In Liverpool" usłyszałam po raz pierwszy i słuchałam na okrągło na strychu domu mojego ówczesnego chłopaka, a obecnie jednostki zakontraktowanej. Wczoraj do sentymentu, jakim w związku z tym ją darzyłam dodał się szacunek dla znakomitego muzyka i sympatia dla babki z klasą.

Szacunek bo potrzeba muzyka przez duże M, żeby przy pomocy jedynie trzech gitar i własnego głosu przez półtorej godziny czarować publiczność. Przearanżować własne stare utwory tak, żeby słuchało się ich jak czegoś zupełnie innego. Zaśpiewać najpopularniejszy z nich jako swój własny cover (i to tak, żeby się spodobało). Z każdym kolejnym utworem dawać z siebie więcej czystym, "rozśpiewanym" głosem. Naprawdę- nic nie wie o jej możliwościach kto nie słyszał, co może zrobić autorka z "My Favourite Plum" albo "Blood Makes Noise".

Sympatia dla babki z klasą bo trzeba mieć klasę, żeby na scenie i poza nią podkreślać, kto poza nią zagra na pozostałych instrumentach. Przecież ludzie kupowaliby bilety na jej koncert i przyszliby i klaskali także wtedy, gdyby śpiewała z chórem i orkiestrą dętą zupełnie nie zawracając sobie głowy, co to za chór albo orkiestra. Na scenie była Ona- i dwaj nikomu nieznani faceci z gitarami. I mogłoby tak pozostać- gdyby nie jej eleganckie, kilkakrotne podkreślanie, że na gitarze Gerry Leonard, a na basie Mike Visceglia.

Dobrze, że są jeszcze artyści, którzy potrafią przyciągnąć i skoncentrować na sobie niepodzielną uwagę publiczności nie cekinami, piórami i latającymi nad sceną akrobatami cyrkowymi, nie publicznym pokazywaniem braku bielizny czy nowego narzeczonego, tylko gitarą akustyczną na tle czarnego aksamitu kurtyny i czystym mimo upływu czasu głosem, którym opowiada się zachwyconym słuchaczom napisane przez siebie historie.

Zdecydowanie mój ulubiony rodzaj śliwki.


Brak komentarzy: