czwartek, 30 lipca 2009

Bezinteresowna nieżyczliwość.

Środek tygodnia, jedno z tych fancy osiedli domków typu bliźniak na obrzeżach miasta wojewódzkiego, po którego uliczkach poruszają się wypucowanymi terenówkami zamożni biznesmeni i ich wymuskane żony. Podjeżdżam pod spożywczy i, gnana chęcią zakupu razowego ze śliwką, rozglądam się za miejscem do zaparkowania. Parking cały zapchany, ale po drugiej stronie ulicy, za znakiem zezwalającym parkować, wśród innych samochodów jest miejsce dość szerokie, żebym zmieściła się w nie ja, mój samochód i mój absolutny brak orientacji przestrzennej. Parkuję, wyskakuję z samochodu jako, że mi się spieszy i pędzę w stronę sklepu.

"Halo, proszę pani!" - osadza mnie w miejscu głos faceta, który ze schodków przed sklepem przyglądał się, jak parkuję. Odwracam się przekonana, że zapomniałam zamknąć samochód.

"Jak pani zaparkowała na środku!" - oznajmia facet. Przez chwilę patrzę na niego bez zrozumienia, bo zaparkowałam grzecznie między jednym samochodem a drugim, jak wielu innych. Mam na końcu języka: "O co panu chodzi, przecież parkuję poprawnie, jak inni." ale trochę mi się spieszy, więc z uśmiechem wołam tylko (zgodnie z prawdą) "Ja tylko na momencik, zaraz odjeżdżam!" i wbiegam do sklepu. Goni mnie gniewne pomrukiwanie faceta, że każdy tak mówi, że na momencik, które puszczam mimo uszu. W sklepie ze smutkiem konstatuję, że razowca ze śliwką znowu nie ma i wybiegam, patrząc na zegarek. Widzę, że w międzyczasie facet zlazł ze schodków i przygląda się z bliska mojemu samochodowi co nie budzi mojego specjalnego zdziwienia, bo samochód ma trzy miesiące, a po ulicach nie za wiele jeździ takich modeli. Podchodzę bliżej, facet odrywa wzrok od reflektora i wpija go w moją twarz.

"No i widzi pan, rzeczywiście nie było mnie momencik, nijak nikomu nie zawadziłam, nawet miejsca nie zdążyłam ochłodzić pod samochodem!" - mówię z uśmiechem wprost w jego naburmuszoną twarz, bo ogólnie jestem w dobrym nastroju, pomimo braku razowca ze śliwką.

"Oczywiście, że pani zawadziła, stała pani na środku!" - upiera się on w sposób absolutnie dla mnie nie zrozumiały po czym, chyba w reakcji na mój niegasnący uśmiech, mówi tonem pełnym przesadnej troski: "Chyba nie chciałaby pani, żeby coś się samochodowi stało, na przykład koła zmieniać." Kamienieję. W zasadzie teraz powinnam zadzwonić po policję, bo facet właśnie wygłosił groźbę bezprawną zniszczenia mienia, a takie coś jest karalne. "Tak, tak." - utwierdza się facet na swojej pozycji przewagi, najwyraźniej zadowolony, że wreszcie udało mu się doprowadzić do tego, żebym przestała się uśmiechać. Mam ochotę powiedzieć mu w krótkich, żołnierskich słowach, co sobie może zrobić ze swoim świeżo nabytym samozadowoleniem ale czuję że byłoby to, jak mawiała moja babcia nieboszczka, zniżanie się do jego poziomu. Więc patrzę tylko na niego przez chwilę (głównie po to, żeby umieć go opisać policji, gdyby rzeczywiście przebił mi był oponę albo przerysował karoserię), wsiadam i odjeżdżam, goniona jego: "Niech się pani lepiej nauczy jeździć!" (co, jak wiadomo, jest powszechnie używanym sposobem na wyrażenie prawdy objawionej, że kobiety są gorszymi kierowcami od mężczyzn). Kiedy dojeżdżam na miejsce, uważnie oglądam samochód w poszukiwaniu zniszczeń i oddycham z ulgą- na szczęście facet był z tych mocnych jedynie w gębie. Ale jest mi zwyczajnie przykro.

Jest mi przykro, ilekroć doświadczam bezinteresownej ludzkiej nieżyczliwości. Kiedy sprzedawczyni w sklepie na widok banknotu pięćdziesięciozłotowego zaperza się, że "Ona z tego nie ma jak wydać!". Kiedy w 34 stopniowym upale pędzę do właśnie podjeżdżającego na przystanek tramwaju, tylko po to, żeby odbić się od zamykanych mi przed nosem drzwi, a potem ponaciskać przycisk je otwierający ku wyraźnej uciesze motorniczego, który przez chwilę z upodobaniem przygląda się moim próbom, po czym odjeżdża. Kiedy próbuję przejść przez zebrę a samochód, którego kierowca widział mnie na tej zebrze z daleka, hamuje z wizgiem opon i w akompaniamencie okrzyku kierowcy "Jak leziesz, krowo!". Kiedy nikt nie schyli się po rozsypujące się na chodnik pomidory, wypadające z rozerwanej siatki staruszki (każdy za to przygląda się chętnie i komentuje głośno, kiedy babcia próbuje się po te pomidory schylić i je pozbierać).

Jest mi także przykro, kiedy słyszę o bezinteresownej ludzkiej nieżyczliwości, doświadczanej przez innych. Moja ukochana przyjaciółka Gosia, będąc w siódmym miesiącu bliźniaczej ciąży, poszła ze swoją córką kupować dla owej gromnicę do pierwszej komunii w specjalnym sklepie z dewocjonaliami. W którym to sklepie jakiś prawdziwy katolik okradł ją, bo była zbyt ciężka, żeby odwrócić się na czas, kiedy wyjmował jej portfel w plecaka. Innym zaś razem kupowała dzieciom w mieście zapiekanki. Grzecznie (bo Gosia nie umie inaczej) zwracając przy tym uwagę młodemu mężczyźnie, usiłującemu wepchnąć się w kolejkę przed nią, że najpierw może ona jednak kupi. Skutek był taki, że młodzieniec opryskał jej keczupem tył różowej, zamszowej kurtki, którą miała wtedy na sobie (kto kiedykolwiek miał coś z zamszu wie, że takie plamy praktycznie nie schodzą).

Jest mi przykro, kiedy czasami przez pomyłkę sprawdzam komentarze internautów pod postami/artykułami. Tyle jadu, zawiści, bezsensownego krytykanctwa nie widuje nigdzie. Ma rację ostatnio przeprowadzony sondaż- inne nacje gratulują cudzych sukcesów i życzą powodzenia, my jako średnia staramy się za wszelką cenę umniejszyć zasługi innych i przykroić ich sukces tak, żeby jak najmniej wystawał nad linię horyzontu naszej małości i naszych kompleksów. Żadnego równania w górę- łatwiej jest zawsze równać w dół. Po co doskakiwać do poziomu cudzej poprzeczki, skoro można ja po prostu strącić, podeptać i jeszcze oświadczyć wszem i wobec, że wisiała w durnym miejscu. A w ogóle to tylko idiota próbowałby do niej doskoczyć.

Inny środek tygodnia. Inny kraj. Przystanek tramwajowy. Walczę z maszyną do kupowania biletów, która mówi tylko w jednym języku i nie jest to żaden ze znanych mi czterech. I w dodatku gada o jakichś strefach. Jakie strefy? Ja chcę tylko trzy przystanki przejechać, do Berlinerstrasse. Przyjeżdża tramwaj, a ja dalej bez biletu. Trudno, pojadę następnym. I nagle ktoś przy mnie staje i zaczyna mi pomagać kupić bilet. Patrzę i oczom nie wierzę- to jest pani motorniczy z tego tramwaju. W dodatku mówiąca w tym samym języku, co maszyna do biletów. Minuty mijają, tramwaj stoi, my walczymy. Wreszcie udaje się kupić bilet. Ona wsiada. Wsiadam i ja, pewna, że reszta pasażerów mnie zje, albo co najmniej będzie na mnie patrzeć wilkiem. Nic z tego! Każdy siedzi, spokojnie zajęty swoimi sprawami i czeka na odjazd tramwaju.

Chyba wtedy właśnie po raz pierwszy zrozumiałam, co to znaczy przepaść kulturowa.



1 komentarz:

tele(m) pisze...

Co mnie pokusiło, aby wyguglać "bezintersowną nieżyczliwość"?

Czasu spędzonego na czytaniu wcale nie żałuję. :) Zostało mi jeszcze (do przeczytania) kilka postów z 2008. Na później.